preloader
Pliki cookie pomagają nam udostępniać nasze usługi. Korzystając z tych usług, zgadzasz się na użycie plików cookie. Więcej informacji
Urząd Gminy Łączna

Dziś na podróż z pasją zapraszamy do Azji Południowej.

INDIE, DEHLI, TYBET
Z planu wyprawy musieliśmy wykluczyć Pakistan, z uwagi na to, że odmówiono nam wydania wizy. Musieliśmy więc znaleźć drogę poza lądową, by przedostać się do Indii, a więc tym razem skorzystać z przelotu samolotem. Polecieliśmy jednak najpierw do Abu-Dhabi, skąd odebrała nas moja koleżanka Kasia. Mieliśmy jeden dzień, a chcieliśmy odwiedzić choć kilka interesujących miejsc wyspy Abu-Dhabi. Tor Formuły 1 Yas Marina Circuit nie mógł oczywiście zostać ominięty. Zwiedziliśmy również ogromny Biały Meczet (12 hektarów!) zbudowany z inicjatywy pierwszego prezydenta kraju. Za sprawą śnieżnobiałej fasady (będącej symbolem czystości i pobożności) oraz swoich nadnaturalnych wprost rozmiarów jest widoczny z wszystkich trzech łączących wyspę ze stałym lądem wysp. W tym największym meczecie na świecie obowiązują turystów ścisłe reguły - należy mieć na sobie odpowiedni strój nawet, gdy chcemy tylko zrobić sobie zdjęcie z meczetem w tle - jeśli nie dostosujesz się do tego wymogu, masz jak w banku bezpośrednie spotkanie ze służbami porządkowymi. Dla panów obowiązkowe są długie spodnie i zakryte ramiona, natomiast dla kobiet - uogólniając - zasłonięte włosy i ubiór przypominający rozciągnięty worek - długa bardzo luźna spódnica i szeroka bluzka z długimi rękawami. A temperatura w cieniu to "tylko" 30oC . Niemniej jednak budowla zapiera dech w piersiach przepychem tego miejsca.
Zwiedziliśmy także najbardziej luksusowy hotel na świecie - Emirates Palace. Poziom luksusu jest tam tak wysoki, że powszechnie nie jest on nazywany hotelem, lecz pałacem. Koszt budowy tego obiektu wyniósł 3 mld dolarów amerykańskich. Gościom tego miejsca przydzielani są osobiści kamerdynerzy, którzy czuwają nad ich komfortem i wygodą. Obok pól naftowych jest to najbardziej dochodowy interes w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Wieczorem na lotnisku do naszej ekipy dołączyli Łukasz, Paweł i Wojtek, tak więc w stolicy Indii wylądowaliśmy o 2 nad ranem już w pięcioosobowym składzie. Przezornie zarezerwowaliśmy sobie miejsca noclegowe w tanim hostelu i po krótkim odpoczynku, gdy nastał dzień ruszyliśmy odkrywać blaski i cienie Delhi. Pierwsze wrażenie? Bardzo nieprzyjemne. Wszechobecny brud, śmieci, potworny hałas, unoszący się w powietrzu duszący smród i ogromne zatłoczenie. W tym mieście żyje 11 mln ludzi! Jeszcze będąc w Europie szukaliśmy przez Internet przewodnika, który pomógłby nam poruszać się po aglomeracji. Człowiek, którego znaleźliśmy sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego i znającego się na rzeczy, dlatego postanowiliśmy skorzystać z jego usług. Jako środek komunikacji wybraliśmy ryksze, którymi jeździliśmy od miejsca do miejsca z naszym przewodnikiem. Kiedy nasz przewodnik zaprowadził nas na obiad, zapewniwszy uprzednio o tym, że zna miejsce, gdzie można niedrogo zjeść, po czym za kufel marnego piwa zażądano od nas równowartości 36 zł - staliśmy się podejrzliwi. Kiedy później, gdy chcieliśmy uzupełnić zapasy wskazał nam sklep, gdzie sprzedawca naliczył za podstawowe produkty kosmiczną wprost marżę - mocno nas to zirytowało. Pewności, co do tego, że mamy do czynienia z pospolitym oszustem nabraliśmy, kiedy wyszło na jaw, że nasz pilot pobiera od właścicieli niektórych sklepów prowizję za to, że przyprowadza do nich turystów "do oskubania". Jakby tego było mało, oszust chciał wymienić nam walutę wg zmyślonego, a miażdżąco dla nas niekorzystnego kursu. Zrobiło się nieprzyjemnie, zrezygnowaliśmy z jego "usług"
W Delhi zwiedziliśmy Czerwony Fort - twierdzę, a właściwie ufortyfikowany pałac, wybudował z czerwonego piaskowca piąty z Wielkich Mogołów Shah Jahan, ten sam, który swojej ukochanej Mumtaz wzniósł w Agrze najpiękniejszy grobowiec świata. Jest to największy obiekt wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Jako obiekt o funkcji obronno-wojskowej brak tutaj automatycznie kojarzonej z wojskiem surowości- przeciwnie, wnętrza urządzone są z wielką elegancją i kunsztem. Odwiedziliśmy także Grobowiec Humajuna - miejsce spoczynku władcy Indii z dynastii Wielkich Mogołów. Jest to monumentalna budowla łącząca architektoniczny styl indyjski ze sztuką perską. Co jest charakterystyczne dla architektury Mogołów, obiekt osadzony jest wśród rozległego ogrodu krajobrazowego. Styl ten w późniejszym okresie znalazł zastosowanie przy budowie słynnego Tadż Mahal. Grobowiec także jest na liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.
Przeszliśmy także przez Bramę Indii - ogromny 42-metrowy pomnik z 1921 r., przypominający łuk triumfalny - ufundowany ku chwale indyjskich żołnierzy poległych w walce na I wojnie światowej oraz w wojnach z Afganistanem. Brama ulokowana jest w miejscu, do którego zbiega się wiele ulic, wokół niej o każdej porze dnia i nocy krążą tłumy ludzi, a nocą otaczające postument trawniki zapełniają się wypoczywającymi maruderami. Wśród tłumów jest świetna okazja do zarobienia pieniędzy - wystarczy np. mieć w ręce aparat Polaroid, a w plecaku małą drukarkę na baterię i oferować komu popadnie (profesjonalne, a jakże!) usługi fotograficzne z natychmiastowym wywołaniem. Jako biali turyści byliśmy wprost zasypywani propozycjami nie do odrzucenia.
Na widok białych przybyszów sprzedawcy waty cukrowej, balonów i płyt, z ożywieniem odkładają na bok barwne towary i natychmiast z kieszeni wyciągają paczuszki z haszyszem. Wystarczy tylko popatrzeć na nich dłużej niż 3 sekundy. Zawsze do usług. Podobno w Indiach to bardzo powszechne.
W Delhi spędziliśmy łącznie trzy dni. W tym czasie codziennym widokiem były papiery i rozmaite śmieci walające się po ulicach, buszujące wśród tych odpadków tzw. święte krowy. Gdy zapuściliśmy się na stary bazar, naszym oczom ukazywały się przerażające obrazy - nieprzytomni, a może nawet martwi ludzie leżący na chodnikach, roje much na nich, roje much nad nimi, fetor ekskrementów i nawet nie chcę myśleć czego gorszego jeszcze. Setki kalekich ludzi żebrzących na ulicy, mnóstwo ubrudzonych, bezdomnych dzieci nieustannie zaczepiających na ulicy, ciągnących za ubrania. Widoki, które boleśnie ściskają serce. Przytłaczający ogrom biedy i nędzy. Stare Delhi - gdzie mieszkają choroby, śmierć, rozpacz ludzka i brak nadziei na lepsze, o urbanistycznym chaosie nie wspominając. Z drugiej strony - w kontraście- Nowe Delhi, uporządkowana architektura, przestronne ulice i nowocześnie zaprojektowane osiedla, gdzie żyją wygodnie i dostatnio najzamożniejsi obywatele Indii. Przytłaczające, przygnębiające. Na usta ciśnie się gniewne : "Znieczulica".
Gdy nad Delhi zachodzi Słońce, noc przykrywa zasłoną wołające o pomstę do nieba obrazy, pozostawiając rozświetlone kolorowymi lampkami karoce, sprzedawców lodów w kolorowych budkach i tłum uśmiechniętych, pochłoniętych zabawą ludzi - by każdy mógł poczuć się jak w bajce. Dopóki nie wstanie nowy dzień...
Po trzech dniach Wojtek i Paweł odłączyli się od nas, bu udać się w południowo-wschodnie rejony kraju, gdzie ich oczekiwano, natomiast ja, Majki i Łukasz skierowaliśmy kroki na północ w kierunku Himalajów. Naszym celem była kraina "wysokich przełęczy", czyi Ladakh, położona pomiędzy głównym pasmem Himalajów, a górami Karakorum. Dotarliśmy do jej stolicy - Leh, która leży już na terenie Himalajów na wysokości 3015 m.n.p.m. Przybyliśmy tam o trudnej porze roku - była zima, temperatura w dzień bliska była 0oC , natomiast w nocy spadała poniże 10oC. Gdy tylko się tam pojawiliśmy pojawiły się problemy związane z chorobą wysokościową. Czuliśmy się coraz gorzej, męczyły nas ciągłe zawroty głowy, ciężki oddech, a w dodatku, choć doskwierało nam wielkie zmęczenie, mieliśmy duże trudności z zasypianiem. Postanowiliśmy, że niezbędna będzie co najmniej trzydniowa aklimatyzacja. W tym czasie mogliśmy swobodnie zwiedzać Leh i okolicę. Ogólnie rzecz ujmując Ladakhu to istny raj dla miłośników gór, oprócz zachwycających pejzaży to teren, gdzie można poznać egzotyczne tradycje i obyczaje plemion Orientu. Kraina ta leży obecnie w granicach państwa indyjskiego i jest ostatnim niezniewolonym jeszcze przyczółkiem tybetańskiego buddyzmu. Wędrując jej ścieżkami mija się zamieszkane przez mnichów gompy (wkomponowane w skaliste zbocza budynki pełniące rolę ośrodków modlitwy), czy stupy ( buddyjskie budowle sakralne w kształcie odwróconych czaszy, wieżyczek o kształcie dzwonu - będące czymś w rodzaju relikwiarzy, symbolizują oświecony stan Buddy). Wędrowaliśmy także nad Doliną rzeki Nubry- jedną z najwyżej położonych dróg świata - na wysokości 3050 m.n.p.m. Panuje tam specyficzny klimat, a bliskość rzeki pozwala na uprawę roli, w kontraście do reszty Ladakhu, gdzie panują głównie pustynne warunki - na wyższych zboczach gór występuje nawet klasyczna pustynia z piaskowymi wydmami. W Leh zwiedziliśmy Pałac królewski, wzorowany na zimowej rezydencji władców Tybetu znajdującej się w Lhasie - z jego powodu Leh nazywane jest "Małym Tybetem". Mróz i wiejące wiatry odbierały większość przyjemności ze zwiedzania, a choroba wysokościowa to słabła, to znów wracała. W ciągu tych trzech dni odwiedziliśmy buddyjski klasztor w miejscowości Hemis, następnie lamaistyczny klasztor Thiksey zbudowany w XV w. oraz XV-wieczny klasztor w Spituk z dachu którego, podziwialiśmy urzekający krajobraz Doliny Indusu. Niestety nadal dokuczała nam choroba wysokościowa. Najbardziej z jej powodu cierpiał Łukasz, nie zmrużył oka przez dwie pierwsze noce. Trzeciego dnia uzgodniliśmy, że spróbujemy trekkingu do przełęczy Munta Andal. Wkoło zima w pełni, byliśmy tam jedynymi turystami, a przynajmniej byliśmy o tym przekonani dopóty, dopóki nie spotkaliśmy przypadkiem Polaka - Mateusza który, gdy tylko dowiedział się od kogoś, że kręcimy się po okolicy, zaczął nas szukać, jak widać- skutecznie. Przyłączył się do nas na czas trekkingu.
Będąc na kolejnym już etapie wyprawy, po różnych przeżyciach i przygodach nasz ekwipunek nieco zmalał, nie mieliśmy żadnego wyposażenia, przede wszystkim ubrań na wysokogórskie wyjścia, a więc w Leh wypożyczyliśmy wszystko, co było potrzebne, tzn. dodatkowe śpiwory, odpowiednie ubrania wierzchnie, niezbędne narzędzia. Wypożyczyliśmy także Sherpę, aby był naszym przewodnikiem. Ruszyliśmy. Pierwszego dnia maszerowaliśmy 7 godzin z wysokości 3600 m.n.p.m do wysokości 420 m.n.pm.- przewyższenie wynosiło jak widać tylko 600 m.n.p.m, ale z uwagi na trudne warunki pogodowe i wyjątkowo nieprzyjazną takim wspinaczkom zimę droga była ciężka. Świeciło słońce, ale temperatura była ujemna, silny wiatr potęgował uczucie zimna, w dodatku w pewnym momencie Łukasz zaczął czuć się bardzo źle - choroba wysokościowa nie dawała mu spokoju, zawroty głowy nasiliły się u niego w takim stopniu, że musieliśmy znacznie zmniejszyć tempo marszu. W końcu rozbiliśmy namioty, roztopiliśmy trochę śniegu - aby wystarczyło na zalanie zupek w proszku, które służyły nam za pożywienie. Przede wszystkim chcieliśmy się trochę rozgrzać. Stan Łukasza stale się pogarszał, mimo iż jego żołądek był pusty, dostał torsji i zaczął wymiotować. To bardzo niebezpieczna sytuacja, ponieważ oznaczała, że choroba postępuje. Zastanawialiśmy się z Majkim czy zawrócić, czy walczyć dalej. Przez chorobę wysokościową wszyscy, oprócz Sherpy nie mogliśmy spać. Rano, po wypiciu gorącej herbaty zdecydowaliśmy jednak jednogłośnie, że idziemy dalej. Do przełęczy Munta Andal, na wysokość 5010 m.n.p.m. dotarliśmy po 9 godzinach marszu. Byliśmy wykończeni, ale ogarnęła nas wielka radość i ulga, że się udało. Pragnę skierować słowa uznania w stronę Łukasza- on z nas wszystkich czuł się najgorzej, a jednak wykazał się ogromnym hartem ducha, samozaparciem i uporem. Pokonał własną słabość. Były momenty, że my - choć byliśmy w lepszej formie - w chwilach kryzysu wątpiliśmy w sens dalszej wędrówki. Uwieczniliśmy tamtą chwilę fotografią, na której trzymamy rozwiniętą polską flagę z napisem "KIELCE" - chcieliśmy w ten sposób wyrazić naszą dumę z bycia Polakami i synami Świętokrzyskiej Ziemi. Tamta walka i radość ze zwycięstwa na zawsze pozostanie nam w pamięci. Odpoczynek nie mógł być zbyt długi, trzeba było zejść niżej - przemaszerowaliśmy następne 8 godzin, ale już w dużo lepszej kondycji psychicznej, choć dolegliwości nie mijały. Rozbiliśmy się w dolince, gdzie śniegu było mało, zmęczeni do granic jakimś cudem rozbiliśmy namioty, pokrzepieni chińską zupką i herbatą (obie przyrządzone na bazie topionego śniegu) padliśmy w śpiwory, zażywając pierwszego od kilku dni zbawiennego snu. Obudziwszy się następnego dnia, ruszyliśmy w doliny. Po kilku godzinach spotkaliśmy na drodze czworo Tybetańczyków. Bez cienia nieufności wobec naszych obcych twarzy zaprosili nas serdecznie do swojej osady. Było to spotkanie z prawdziwym ludem gór - ludźmi, na których twarzach i rękach widać było ślady ciężkiej pracy. Pomimo trudnych, surowych warunków życia, zadziwiali pogodą ducha i pozytywną energią. Zostaliśmy nakarmieni pysznymi plackami ziemniaczanymi z sałatą, mącznymi plackami pieczonymi na blasze oraz zupą z wołowiny. Z wdzięcznością przyjęliśmy także zaoferowany nocleg w ich kamiennej chacie. W owym gościnnym domu były 2 siostry. W pewnej chwili, gdy rozejrzałem się po izbie, zaciekawiło mnie trzech siedzących w rogu mężczyzn. Zapytałem się starszej z sióstr, który z nich jest jej mężem. "Ten, ten i ten" - odpowiedziała pokazując na wszystkich trzech. "Jak to?" -odparłem zdumiony- "To ilu ty masz mężów?" - "Czterech, tylko, że jeden wyszedł!" - odpowiedziała uśmiechając się z rozbawieniem widząc moją minę. Później jeszcze dowiedziałem się, że wszyscy czterej to rodzeni bracia...
W domu było przyjemnie ciepło, gospodarze jako opału używali wysuszonego krowiego nawozu. Zasnęliśmy kamiennym snem, zawinięci w śpiwory na kamiennej podłodze. Rankiem pożegnaliśmy się z gospodarzami, dziękując za miłą gościnę, szczęśliwi, że spotkaliśmy na swojej drodze tych dobrych ludzi. Schodziliśmy do Leh 6 godzin, tam rozstaliśmy się z Mateuszem, który pozostał w Tybecie, nasza trójka natomiast wróciła do Delhi, by stamtąd powędrować do miasta Agra, gdzie znajduje się bardzo wiele zabytków kultury islamu - w tym m.in. Tadż Mahal, jeden z Siedmiu Cudów Świata, dowód wielkiej miłości i zarazem wielkiej żałoby Szacha Dżahana z Dynastii Wielkich Mogołów po stracie ukochanej żony Mumtaz Mahal. Przy mauzoleum pracowali najznamienitsi architekci i inżynierowie Europy i Azji, do budowy zatrudniono 20 tysięcy robotników z Indii i Azji Środkowej. Podobno gdy prace dobiegły końca, obcięto wszystkim dłonie albo kciuki, aby już nigdy nie mogli odtworzyć dzieła w innym miejscu. Budowa grobowca zajęła 20 lat. Trzeba przyznać, że Tadż Mahal wzbudza szczery zachwyt, a cudowny rozległy na 17 hektarów ogród otaczający budowlę raduje oczy pięknem egzotycznej roślinności. W trakcie oczekiwania na wejście do mauzoleum w długiej kolejce poznaliśmy dwie Polki, będące w trakcie podróży po Indiach. Doszło niestety do bardzo nieprzyjemnego incydentu - otóż właśnie te dziewczyny zostały w tej kolejce napastowane przez grupę Hindusów, zdradzających jednoznaczne, ordynarne zamiary. Kiedy stanowczo stanęliśmy w obronie kobiet, wywiązała się awantura, do której po pewnej chwili wkroczyła policja, którą zdążyliśmy wcześniej powiadomić. To szokujące, ale obecnie właśnie w Indiach dochodzi do największej liczby gwałtów. Skala zjawiska jest tak ogromna, że władze kraju, podejmując z tym walkę wprowadziły karę śmierci za to przestępstwo.
O ile Tadż Mahal zachwyca pięknem na zewnątrz, to jego wnętrze nie wynagradza długich godzin przeczekanych w kolejce. W środku jest po prostu...pusto.

W tym tygodniu z p. Jackiem odwiedzimy Turcję. Zachęcamy do przeczytania.

TURCJA
Gdy stwierdziliśmy, że etap przygotowawczy można z czystym sumieniem uznać za zakończony, postanowiliśmy wyruszyć 28 października. Zmierzch już zapadł, kiedy około godz. 18 znaleźliśmy się w Kielcach i idąc ulicą Krakowską, niosąc w plecakach niezbędny ekwipunek, a w rękach dzierżąc tablicę z napisem "DOOKOŁA ŚWIATA" próbowaliśmy "złapać" auto stopa. Trwało to dłuższą chwilę (ponad 2 godziny) - szczęście dopisało nam dopiero na moście w Zgórsku- zatrzymał się pewien człowiek, pytając nas: "Dokąd chcecie jechać?", kiedy odpowiedzieliśmy, że " Dookoła świata!", zapytał: "Jesteście pijani?", "Nie, skądże znowu!", " Musicie być w takim razie naćpani!" - "Nie, mówimy bardzo poważnie, wyruszamy właśnie w wyprawę dookoła świata. Chcemy okrążyć kulę ziemską" - "Musicie być jacyś chorzy" - skwitował, po czym zaprosił nas do samochodu. Ma na imię Waldek. Z początku naprawdę nie dowierzał naszym wyjaśnieniom, jednak w miarę jak upływała droga, mijała też jego nieufność i gdy się rozstawaliśmy na dworcu w Krakowie był już żywo zainteresowany naszym pomysłem. Pytał nas o wiele rzeczy, chciał znać nasze plany, oczekiwania, obawy wiążące się z podróżą. Jak się później okazało jego zainteresowanie nie osłabło ani trochę, co więcej znalazł profil naszej wyprawy na portalu społecznościowym i pozostawał z nami w nieprzerwanym kontakcie, śledził postępy ekipy World Expedition 2015 nieustannie. Pewnego dnia udało mu się skontaktować ze mną, gdy byliśmy w drodze. Powiedział, że jego wielkim marzeniem jest, by - gdy tylko wrócimy z wyprawy do Polski - mieć możliwość ponownego zabrania nas autostopem do domu, niezależnie od tego w którym miejscu kraju będziemy się znajdować. Wyraził życzenie, że chce zabrać nas z powrotem do miejsca, z którego wziął nas na początku naszej drogi.
W Krakowie na dworcu czekali na nas znajomi, którzy - wedle planu - mieli później dołączyć do nas na azjatyckim etapie podróży.
Zarówno ja, jak i mój towarzysz Majki odbyliśmy już wiele podróży w rejony Europy Środkowej i Południowej, ustaliliśmy zatem, że nie będziemy zatrzymywać się w państwach sąsiadujących z Polską: w Czechach i na Słowacji, a pierwszy przystanek zrobimy na Węgrzech w Budapeszcie, w którym z resztą także nie zagrzaliśmy miejsca zbyt długo - spędziliśmy tam jedynie kilka godzin, czekała nas bowiem długa droga do Turcji. Pociągiem dotarliśmy do Istambułu - tam chwyciliśmy wiatr w żagle i poczuliśmy, że wyprawa zaczyna nabierać rumieńców.
Warto przypomnieć, że w Istambule swego czasu żył Adam Mickiewicz. Dom, w którym mieszkał stoi do dziś i pełni dzisiaj funkcję muzeum poświęconego polskiemu wieszczowi. Piwniczkę domu zamieniono na kryptę, znajduje się tam czarny grobowiec z jasnym krzyżem i napisem: "Miejsce czasowego spoczynku Adama Mickiewicza. 26 listopad. 30 grudzień 1855". Nad grobowcem- wizerunek Matki Bożej Ostrobramskiej. To symboliczny grób poety. Niestety nie jest to dokładnie ten dom, którego wnętrza gościły Adama Mickiewicza- w 1870r. uległ zniszczeniu w pożarze, został odbudowany z ruin, innym razem zawalił się dach - obecnie, odnowiony, jest jednym z lepiej prezentujących się budynków w dzielnicy, choć muszę przyznać, że sam jej widok czy nieprzyjemne zapachy unoszące się w powietrzu i wszechobecny brud działają odstraszająco. Bardzo trudno też odnaleźć właściwy budynek w plątaninie wąskich, podejrzanych uliczek. Jednakże wizyta w muzeum była dla nas priorytetem - mieliśmy szczęście i zdążyliśmy przed jego zamknięciem.
Być w Istambule i Hagii Sophii nie zwiedzić, to jak pojechać do Rzymu i papieża nie widzieć, musieliśmy zatem odwiedzić ów wspaniały zabytek - zbudowany w VI w. przez cesarza Justyniana, który - wedle niektórych przekazów, gdy widząc dzieło stworzone z jego zamysłu miał zakrzyknąć: "Salomonie! Prześcignąłem Cię!" . Na temat powstania tej monumentalnej świątyni krąży wiele legend - wedle których np. do jej budowy miało zostać użyte drewno pozostałe po Arce Noego, znane są również podania o zastępach Aniołów strzegących budowli. Losy świątyni Mądrości Bożej toczyły się dramatycznie na przestrzeni wieków - była świadkiem krwawych buntów, wojen, upadków i narodzin imperiów. Przez setki lat służyła religii chrześcijańskiej, natomiast 28 maja 1453 r. po tym jak zostało odprawione ostatnie w jej dziejach nabożeństwo - do Konstantynopola wkroczyły wojska sułtana Mehmeda II - Hagia Sophia stała się meczetem muzułmańskim. Stopniowo do bryły świątyni dobudowano minarety, których obecnie jest 4.
Od 1935 r. budowla jest obiektem muzealnym.
Widzieliśmy również równie słynny Błękitny Meczet, który w zamierzeniu twórców miał konkurować, a nawet prześcignąć wielkością i przepychem Hagię Sophia. Czy się udało? - opinie są różne, niezależnie od nich należy przyznać, że dzieło sułtana Ahmeta robi duże wrażenie.
Gdy zapadał wieczór należało znaleźć nocleg. Poszukując odpowiedniego miejsca przechadzaliśmy się ulicami Stambułu chłonąc dźwięki, barwy i zapachy tego miasta. Wylądowaliśmy w jednym z hosteli, w piętnastoosobowym pokoju urządzonym na dachu budynku. Temperatura spadła, zapowiadała się zimna noc. Nie dość, że zimna, to na dodatek bogata w "atrakcje". W toku wieloletniej mojej przyjaźni z Majkim i po wielu wspólnych podróżniczych eskapadach wiem, że gdy akurat tak się zdarzy, że śpimy nieopodal siebie, to Majki ma zwyczaj w czasie snu zarzucić czasem na mnie swoją nogę. Tak więc i tym razem leżąc w półśnie poczułem, że spadł na mnie znajomy ciężar - odwróciłem się, żeby wysłać nogę kumpla z powrotem na należne jej miejsce i osłupiałem kiedy moim oczom ukazał się ogromny szczur! Szczur, którego pomyliłem z nogą kolegi. Gwałtownie obudzony przeze mnie Majki zaalarmowany, że chodzi po mnie szczur, ze stoickim spokojem skwitował: "Daj mu w łeb i śpij dalej." Szczur dostał w łeb, a ja poszedłem spać. Spokój nie potrwał długo, bo znowu zostaliśmy obudzeni przez przenikliwy pisk - na pustym posłaniu obok mnie urządziły sobie bitwę szczur i bezpański kot! Tym razem postanowiłem nie mówić Majkiemu, że szczury znów przypuściły atak, zawinąłem się w śpiwór i obserwowałem walkę. Sebastian (towarzyszący nam na tym etapie podróży) miał dość - zaczął więc rzucać poduszkami w rozjuszonego szczura, żeby wypłoszyć zwierzęta. Bez rezultatu. Dopiero pewien Francuz, obudzony jazgotem chwycił swoją poduszkę i cisnął nią w kota - wtedy walka została przerwana, a zwierzęta uciekły.
Istambuł to miasto dwóch kontynentów, położone na terenie dwóch krain historycznych - europejskiej Tracji i azjatyckiej Bitynii. Właśnie w azjatyckiej części Istambułu jest położony brytyjski cmentarz wojskowy Haydarpasa, gdzie pochowano brytyjskich żołnierzy poległych w Wojnie Krymskiej, a wśród nich spoczywa generał Marian Langiewicz, dyktator Powstania Styczniowego postać silnie powiązana z regionem świętokrzyskim (był on naczelnikiem- w owym czasie- województwa sandomierskiego), człowiek który - można by rzec - współtworzył historię naszej Ojczyzny, w Turcji znany jako Langie Bey. W dowód pamięci złożyliśmy kwiaty przy jego grobowcu.
Jak już wcześniej wspominałem u źródeł całego pomysłu wyprawy dookoła świata legła idea poszukiwania znamion polskości wszędzie, gdziekolwiek się znajdziemy. Oddawszy hołd pamięci zmarłych pragnęliśmy dotrzeć do żyjących na tych terenach Polaków. Powzięliśmy wiadomość, że na terenie miasta znajduje się polska osada, Polonezkoy, zwana dawniej Adampolem. Leży na obrzeżach Istambułu, w azjatyckiej części miasta. Trafić tam było trudno, z uwagi na koszmarne połączenie komunikacyjne, a właściwie jego brak, ale w końcu udało się. Znalazłszy ulicę o polsko brzmiącej nazwie wiedzieliśmy, że to miejsce, którego szukaliśmy. Zostaliśmy serdecznie przyjęci przez wójta Polonezkoy pana Fryderyka Nowickiego, który natychmiast zaprosił nas do siebie. Obok jego domu stoi stodoła, którą przerobił on na muzeum polskiej osady. Po wspólnym obiedzie odwiedziliśmy znajdujący się tam Polski Cmentarz Katolicki. Był to dzień uroczystości Święta Zmarłych. Spotkaliśmy tam konsula generalnego Polski w Istambule Grzegorza Michalskiego. Zostaliśmy ostrzeżeni, że zbliżające się wybory i związane z nimi rozmaite manifestacje mogą sprawić, że w mieście będzie niebezpiecznie - lepiej było więc ruszyć w dalszą drogę nie zwlekając. Wsiedliśmy do nocnego autobusu, który jechał w kierunku Kapadocji.
Zanim przejdę do wspomnień z kolejnych stadiów wyprawy, dodam jeszcze w ramach dygresji iż w Istambule zetknęliśmy się z pewną osobliwością dotyczącą czasu - nikt, zupełnie nikt nie potrafił powiedzieć nam która aktualnie jest godzina. Jedni posługiwali się czasem letnim, drudzy kierowali się czasem zimowym. Co prawda w mieście jest wiele zegarów powszechnie dostępnych, ale cóż z tego, skoro każdy z nich odmierza czas jak mu się podoba, w związku z czym każdy pokazuje inną godzinę. Pogubiliśmy się w tym zupełnie, ale na szczęście nie na tyle by nie wiedzieć że nasza podróż do Kapadocji rozpoczęła się ok północy i trwała do godzin popołudniowych.
Kraina ta przez wielu uważana jest za najpiękniejsze miejsce w Turcji. Po tym co tam zobaczyliśmy z pełnym przekonaniem podzielam taką opinię. Trudno jest przelać na papier wszystko, co człowiek odczuwa podziwiając tak niezwykłe piękno krajobrazu stworzonego przez potęgę żywiołu - Kapadocja bowiem to królestwo wulkanicznego pochodzenia skał tufowych. Tysiące km2 zostały przez aktywne przed milionami lat wulkany pokryte lawą, która z czasem przekształciła się w miękki tuf z domieszką, gdzieniegdzie bazaltu. Wiatr we współpracy z rzeką i deszczem pracowicie przez wieki rzeźbiły kolumny i filary, wycinały kręte wąwozy i budowały kominy skalne. Fantazyjne formacje, łagodnie pofalowane zbocza wzgórz, czy też ostro wybijające się w górę tufowe kolumny z bazaltowymi kapeluszami osadzone są w miękkim kobiercu roślinności, która choć skromna, z uwagi na stosunkowo suchy klimat, to obfituje w różne barwy, czym dodaje całości krajobrazu harmonii i dopełnia go. Jest to zapierające dech w piersiach widowisko natury trwające od milionów lat - księżycowa ziemia. Podziwiając rozpościerające się po horyzont widoki przychodzi mimowolnie myśl, że jest to świetna sceneria dla baśni. Z drugiej strony jest jakaś surowość w tym królestwie skał - surowość, która nie stanowiła wszakże przeszkody dla człowieka, który przed kilkoma tysiącami lat znalazł tam dla siebie miejsce do życia - dom i schronienie, podporządkował sobie tą dziką, milczącą ziemię wykuwając w skałach i pod ziemią całe miasta - w tym Derinkuyu- największe z nich, które po turecku oznacza "Głęboką studnię". Tam też zaniosły nas nogi. Derinkuju to podziemne miasto, złożone z pięciu kondygnacji, sięgających głębokości 60 m. Oszacowano, iż mogło dawać schronienie nawet 20 tysiącom ludzi. Połączone jest 8 kilometrowym tunelem z miastem Kaymakli (po turecku oznacza to "Śmietankowe Miasto"), które także w całości znajduje się pod ziemią. Wiele jest teorii na temat tego, jak i kiedy powstało zarówno Derinkuyu jak i sąsiadujące z nim miasta - wg jednej z teorii miasto wykuto w okolicach VIII-VII w. p.n.e., po czym zostało ono powiększone za czasów rządów Rzymian. Wg historyków podziemnych miast mogło być w Kapadocji nawet 200, większość z nich mieli wybudować chrześcijanie w czasach, gdy pod panowaniem rzymskim chrześcijaństwo było religią zakazaną.
Niesamowite jest to, że podziemne miasta nie są wyłącznie obiektami muzealnymi, które można jedynie zwiedzać - miasto bowiem żyje, wiele z pomieszczeń jest użytkowanych do dziś i zaadaptowanych na potrzeby turystów - wiele z nich służy dziś jako stajnie, piwnice, czy składy, a swoistą atrakcję stanowi nocleg w wydrążonych w ścianie pomieszczeniach. Tam właśnie zostaliśmy na nocny odpoczynek po 40 kilometrowym trekkingu. Spaliśmy w dość ciasnych pomieszczeniach, a każde było wyposażone w łóżka polowe.
Cudownym przeżyciem była możliwość podziwiania niezwykłego piękna Kapadocji z pokładu balonu - udaliśmy się na całodniowy rejs. Kiedy w jednej chwili jeden po drugim wzbijały się w niebo dziesiątki kolorowych statków powietrznych, a potem płynęły powoli i łagodnie wśród obłoków, można było poczuć się jak w bajce. W ten sposób dane nam było podziwiać wschód Słońca nad Kapadocją - słowa nie odzwierciedlą piękna, jakim wypełniona była ta chwila, na pewno zostanie w pamięci do końca życia. Podziwialiśmy księżycowe krajobrazy z lotu ptaka przez cały dzień. Potem, gdy nadchodził wieczór, szliśmy już wzdłuż drogi łapiąc auto stopa.

Dziś zapraszamy wraz z p. Jackiem Słowakiem do Iranu.

IRAN
Z Baku do granicy z Iranem dotarliśmy autobusem - dając odpocząć zdrożonym nogom. Było to pierwsze państwo na trasie naszej wyprawy, które nawiedzałem po raz pierwszy. Nie ukrywam, że były w nas pewne obawy dotyczące wjazdu do tego kraju i pobytu w nim. Wcześniej wiele czytaliśmy na temat panującej tam obecnie sytuacji społeczno-politycznej, narodziło się wiele pytań, na które nie potrafiliśmy udzielić jasnych odpowiedzi. Pytania o bezpieczeństwo, kwestia fundamentalizmu islamskiego... Na przejściu granicznym pojawił się problem - Majki miał w paszporcie wizę Stanów Zjednoczonych. Wzbudziło to podejrzliwość służby granicznej w taki stopniu, że zostaliśmy obaj zaprowadzeni na komisariat i przez półtorej godziny byliśmy przepytywani po wielokroć o cel przyjazdu, o to, co zamierzamy robić w Iranie, przy czym w powietrzu unosiła się atmosfera nieufności i wyraźnie widać było, że nasze wyjaśnienia, że jesteśmy podróżnikami zwiedzającymi świat nie przekonują funkcjonariuszy. Ostatecznie pomogło nam to, że w naszych paszportach mieliśmy wizy z wielu różnych państw, co przemawiało na poparcie naszych wyjaśnień. Zostaliśmy wpuszczeni do Iranu. Pogoda nam nie sprzyjała, około godz. 1 w nocy staliśmy przemoczeni do suchej nitki na jakimś samotnym przystanku, wszędzie wokół było pełno szczurów, które nie czując strachu przed ludźmi niemal wchodziły nam na nogi. Mokliśmy tak do rana. Wreszcie jednak udało się złapać jakiś pojazd- była to cysterna, którą zabierano mleko. Dojechaliśmy nią kilka kilometrów do autostrady, gdzie później zdołaliśmy "wymachać" transport do Teheranu. Zatrzymaliśmy się tam na trzy dni, nie dając sobie zbyt wiele czasu na odpoczynek - chcieliśmy zwiedzić jak najwięcej ciekawych miejsc. Trafiliśmy na największy w Iranie teherański bazar, gdzie aż kręciło się w głowie od ogromu ludzi i towarów. Z jednej trony kilometrowa (!) uliczka, gdzie rozłożono samą tylko biżuterię, na drugiej - morze dywanów, na trzeciej, prostopadle do dywanów -orzechy, przyprawy, na czwartej - koszule, czadory dla irańskich kobiet, chusty, tkaniny i wiele, wiele innych rzeczy. Można by długo wymieniać. Dotarliśmy też do imponującej marmurowej wieży Azadi, która jest symbolem Teheranu, wzniesiona dla upamiętnienia 2500-lecia powstania Imperium Perskiego. Otoczona jest ona kompleksem muzealnym obejmującym łącznie obszar 5000 m2. Zwiedzanie zajęło kilka godzin.
Z Shiraz udaliśmy się do Persepolis, by zwiedzić starożytne grobowce królewskie. W pewnym momencie zostaliśmy zaczepieni przez pewnego chłopaka, jak się okazało- Polaka imieniem Michał, stażystę w ambasadzie polskiej w Iranie. Jego uwagę zwróciły koszulki z nazwą naszego kraju, które mieliśmy na sobie. Podczas obiadu, który zjedliśmy w towarzystwie Michała dowiedzieliśmy się, że w Teheranie żyje pewna Polka- Henryka Lewczyńska, która od 40 lat stara się bezskutecznie o polski paszport. Niestety nasza radość z tej informacji została stłumiona komunikatem, że pani Lewczyńska nie udziela wywiadów. Nie udało się nam zorganizować z nią spotkania.
Z Michałem spotkaliśmy się ponownie kilka dni później w miejscowości Jazd - postanowiliśmy wspólnie zwiedzić starożytne miasto, o którym wielu mówi, że jest najstarsze na świecie. Najlepszą taktyka do zwiedzania tego miejsca to po prosu zgubić się - kręcić się po wąskich, klimatycznych uliczkach, skręcać w zacienione zaułki, zaglądać, oglądać, iść gdzie nogi poniosą, fotografować - szczególnie pięknie wychodzą na zdjęciach tzw. Łapacze Wiatru (bagghir)- wysokie kominy, które w istocie służą do klimatyzowania pomieszczeń w domach, stoją tutaj już od tysięcy lat i, o dziwo!, funkcjonują dziś tak samo jak w dniu, kiedy zostały zbudowane. Gorące irańskie powietrze zasysane jest do komina i kierowane do piwnicy budynku, gdzie ochładza się, mieszając z powietrzem wydostającym się z podziemnego tunelu z wodą. Wynalazek ten jest tak niezawodny, że przywożony zimą z gór lód może być z powodzeniem przechowywany w piwnicach przez całe upalne lato.
W Jazd spotkała nas niespodzianka - nasz nowy znajomy Michał oznajmił, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności pani Henryka Lewczyńska wreszcie uzyskała upragniony polski paszport. Może więc tym razem udało by się nakłonić ją na krótką rozmowę? Michał wrócił do Teheranu, a my w dalszą drogę - chcieliśmy bardzo znaleźć pewną przepiękną oazę, która podobno znajdowała się na pustyni gdzieś w okolicach miejscowości Tabas oddalonej jakieś 700 km od nas. Na autostop w Iranie zatrzymuje się niemal każdy, ale wszyscy kierowcy jak jeden mąż pytają zawsze o to samo: o wyznanie i o Koran. Z ostrożności staraliśmy się unikać jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie i być może dlatego trochę trwało zanim wreszcie złapaliśmy dużą ciężarówkę wiozącą pomarańcze. Tony pomarańczy. Przejechaliśmy nią 20 godzin, będąc dosłownie przykryci pomarańczami. Wszędzie pomarańcze. Zapasy w plecakach były na wyczerpaniu, więc jedliśmy te pomarańcze i spaliśmy w pomarańczach. Jedliśmy je prawie 2 dni, brzuchy potem bolały nas przez 4... ale nigdy już podczas wyprawy nie pachnieliśmy tak pięknie jak wtedy. Zapach pomarańczy prześladował nas później jeszcze długo.
Z Tabas trzeba było w jakiś sposób dostać się do oazy - wynajęliśmy miejscowego i po trzech godzinach, z pomocą naszych map dotarliśmy. Widok był rzeczywiście cudowny - na środku pustyni, w warkoczu gór- wyspa soczystej bujnej zieleni, przecięta wstęgą rzeki. Wśród tej zieleni moc owoców: ananasy, figi, kokosy, pomarańcze, kiwi, grejpfruty, mandarynki. Byliśmy bardzo głodni, a trafiliśmy na rajską ucztę. Wspaniałe miejsce na odpoczynek. Ale, jak to na pustyni - w dzień temperatura w Słońcu nawet 60oC, w cieniu - niewiele chłodniej, zaś z nocą nadchodzi dotkliwe zimno obniżające słupki rtęci blisko 0oC. Z powodu zimna nie zmrużyłem oka przez całą noc, w końcu około godziny 5 wyrwałem się z odrętwienia i poszedłem nazbierać owoców na śniadanie. Wyrwałem parę ananasów, a napotkawszy piękne drzewo figowca, wspiąłem się na nie, żeby posmakować jego owoców i zabrać trochę dla Majkiego. Jeden fałszywy ruch i w mgnieniu oka leżałem na ziemi przez chwilę nie wiedząc co się wokół dzieje. Poczułem przenikliwy ból w kostce - trafiłem na kamień, noga skręcona. Wróciłem do obozu, dla złągodzenia bólu trzymałem nogę w potoku. Zaraz też otrzymaliśmy wiadomość, na numer ze specjalnie kupionej karty (ku naszej wielkiej uldze w oazie jeszcze był zasięg), że Henryka Lewczyńska w końcu zgodziła się odbyć z nami rozmowę. Skoro tak, to należało natychmiast wracać. Szliśmy drogą godzinę, dwie - nic nie jechało, trzy - noga zaczęła mi puchnąć, dalej nic jechało, cztery, pięć - dalej nic, a noga bolała jak diabli, nie mieściła się w bucie, po szóstej godzinie marszu noga spuchła niewyobrażalnie, całkiem "wyszła z buta", a z powodu upału ból stawał się trudny do zniesienia. W termosach i bidonach mieliśmy zapasy zrobione z wody kokosowej, ale w tej spiekocie zdążyła się już kilka razy zagotować, więc nie nadawała się do picia. Koszmar. Jakby tego było mało w drodze zaczęło za nami iść stado kilkunastu pustynnych psów- było ich chyba ze 12. W końcu zaatakowały- rzucały się do kąsania, były tak natarczywe, że aby się bronić szliśmy plecy przy plecach - odpędzając je z dwóch stron. Wiedzieliśmy, że jeśli choć jeden z nich tylko kogoś draśnie i wypłynie krew, to reszta w szale w końcu rozszarpie nas na strzępy. W pewnym momencie zdołaliśmy odpędzić je na tyle, by zdjąć plecaki i móc dostać się do owoców, których całe szczęście - nawkładaliśmy tam wielkie ilości. Ciskaliśmy nimi z całych sił w nadbiegające psy- podziałało to na tyle, że w ciągu kilku następnych godzin powolnego marszu psy podążały za nami w pewnym oddaleniu. Kiedy nie było już za bardzo czym rzucać, Majki jeszcze raz przetrząsnął swój plecak i w jakiejś skarpecie znalazł cuchnącą już kanapkę z wędliną. Wziął zamach i rzucił ją przed biegnące stado. Psy, gdy tylko poczuły padlinę, rzuciły się jak szalone wyrywając sobie zdobycz z pysków. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś życie uratuje mi śmierdząca kanapka! Mieliśmy tylko kilka chwil, żeby jak najszybciej się oddalić. Noga okropnie bolała ale nie było chwili do stracenia, więc zacisnąłem zęby i biegłem. Zobaczyliśmy na drodze człowieka prowadzącego niewielki motor, zatrzymaliśmy go i wpakowaliśmy się człowiekowi z naszym ekwipunkiem na jego wehikuł tłumacząc szybko, że niedaleko są dzikie psy. Podwiózł nas do drogi asfaltowej, skąd już łatwiej można było złapać jakiś transport do Tabas. Droga była ciężka, byłem półprzytomny z powodu bólu nogi i zmęczenia, Majki dostał porażenia słonecznego, czuł się bardzo źle. Dowlekliśmy się do dworca autobusowego gdy była już noc, tam wsiedliśmy do autobusu do Teheranu.

Gdy przybyliśmy do Teheranu, wyszedł nam na przeciw Michał i oświadczył, że jeszcze tego samego dnia jesteśmy umówieni z Henryką Lewczyńską. Mimo potwornego zmęczenia nie mogliśmy stracić takiej okazji. Całe to zmęczenie minęło, gdy zaczęliśmy słuchać opowieści tej eleganckiej starszej pani - ma dziś 94 lata, mówi piękną czystą polszczyzną mimo iż z Ojczyzny wyjechała jako 6-letnia dziewczynka. Tym, co w życiu przeszła można by obdzielić kilka osób. Jest przy tym czarującą, bardzo skromną osobą. Pochodzi z rodziny inteligenckiej, w czym można upatrywać przyczyny zesłania jej rodziny na surowe ziemie Uralu. Jedynie dwie z jej sióstr nie zostały wywiezione - jedna była w szkole w Lublinie, druga przebywała w tym czasie u niej na wakacjach - w ten sposób uratowały od zsyłki. Przeżyła transport bydlęcymi wagonami, widziała śmierć ludzi w nieludzkich warunkach, gdy w 1941 r. na mocy układu Sikorski-Majski przywrócone zostały stosunki dyplomatyczne między Polską i ZSRR i zaczęto tworzyć armię polską pod dowództwem gen. Andersa, zaciągnęło się dwóch jej braci - dzięki temu młoda Henryka wraz z rodziną dostała szansę opuszczenia łagru w Permie. Oprócz niej na kilkumiesięczną pełną trudów tułaczkę udało się tysiące polskich rodzin z dziećmi (około 115 000). W czasie podróży wiele dzieci umarło z głodu i wycieńczenia. Lewczyńskim udało się przetrwać, ale po przyjeździe koszmar nie od razu się skończył. Pani Henryka wspominała, że po przyjeździe do Teheranu ludzie masowo umierali na skręt jelit - było to spowodowane tym, że wygłodzone, wycieńczone organizmy emigrantów nie były w stanie od razu przyjmować pokarmu, tak więc często gdy ludzie zaczęli jeść podawany im chleb, umierali w mękach. W owym czasie, u progu nowego życia śmierć zebrała obfite żniwo wśród polskich dzieci. Dziś spoczywają na cmentarzu we wschodniej części miasta na Polskim Cmentarzu. W późniejszych latach, gdy wojna dobiegała końca wielu wygnańców rozproszyło się po świecie szukając miejsca do życia m.in w Australii, w Nowej Zelandii, w Palestynie. Obecnie z grona ludzi, których pani Henryka znała, a którzy przybyli wraz z nią do Iranu, żyje jeszcze tylko jedna kobieta.
Dlaczego Isfahan jest nazywany "miastem polskich dzieci" - mając na uwadze powyższe, odpowiedź nasuwa się sama. Przybyłe dzieci, wśród których było bardzo dużo sierot zostały przewiezione do Isfahanu, gdzie zorganizowano polską szkołę, w której dzieci uczyły się i mieszkały. Uczyły się tam języka polskiego i życia na obczyźnie. Pani Henryka wyszła za Ormianina, ma dwóch synów, W Polsce była dotąd trzy lub cztery razy odwiedzić Kraków, Wieliczkę, Warszawę, Mazury - gdzie żyje jeszcze jej siostra.
Pani Henryka nie zamierza już wracać do Polski, choć bardzo kocha Ojczyznę, lecz tam już nie ma nikogo, kto by na nią czekał. Zapytana, dlaczego w takim razie tyle lat walczyła o polski paszport, odpowiedziała, że to ze względu na wnuki- chce, by nie zapomniały o swojej tożsamości narodowej, by pamiętały o Ojczyźnie, by były polskimi obywatelami. Dała nam wspaniałą lekcję patriotyzmu, to był zaszczyt móc poznać historię życia tej kobiety.
Z Iranu pamiętam jeszcze doskonale, że nigdzie indziej na świecie nie byliśmy tak często zaczepiani, (zwłaszcza przez kobiety!) niż tam właśnie. Co chwila ktoś nas zatrzymywał, aby chwilę porozmawiać po angielsku. Teheran zapamiętałem jako miasto niesamowicie zatłoczone i w równym stopniu zanieczyszczone.

Był już chyba wszędzie na świecie, co nie znaczy, że nie ma miejsc, których by nie odwiedził. Swoje wyprawy opisuje, a kilka z wielu wraz ze zdjęciami, którymi chciałby się podzielić udostępnił dla mieszkańców naszej gminy.
Raz w tygodniu ( w piątek - jako lektura na weekend), ukaże się na naszej stronie laczna.pl nowy artykuł ze zdjęciami z podróży p. Jacka. Oprócz tego, wszystkie relacje znajdą się na stronie głównej w zakładce „ Podróże p. Jaska Słowaka” Zachęcamy do czytania, bo opisane historie są bardzo ciekawe, czasem śmieszne, a czasem po prostu ściskające za serce. Kim jest pan Jacek? Mówi o sobie podróżnik z wyboru, a dla większości ludzi, która go zna to podróżnik z pasją.

Jacek Słowak – podróżnik, trener judo 1 dan, Ju-jitsu 2 dan, instruktor narciarstwa, Krav maga, płetwonurek, pasjonat kanioningu oraz wspinaczki. Nauczyciel akademicki w Społecznej Akademii Nauk. Od 30 lat związany ze środowiskiem akademickim w Kielcach. Od wielu lat zaraża pasją swoich studentów, z którymi podróżuje po całym świecie.
Prezes Stowarzyszenie Salutem, które organizuje wyprawy w najdalsze zakątki świata oraz propaguje zdrowy tryb życia . Organizator wielu akcji charytatywnych między innymi ,,Scyzoryki dla Afryki”, której celem była pomoc dzieciom z najbiedniejszych krajów Afryki. Zdobywca wielu prestiżowych nagród w tym Travelera w 2019 roku. Członek elitarnego klubu podróżniczego ,,Club 100”, w którym zajmuje 5 miejsce pod względem odwiedzonych państw (odwiedził 158 na 195 państw). Pierwszy Polak, który zamknął tzw. ,, Pętlę Afrykańską” objeżdżając Afrykę dookoła. Przyjaciel osób niepełnosprawnych. Uczy ich nurkować, jeździć na nartach oraz angażuje ich w swoje wyprawy. Ojciec czterech synów. Zamieszkały w Klonowie, Gmina Łączna.
Dziś wraz z p. Jackiem udamy się do...

BIRMA
Z Dhaki do Birmy, zwanej też Myanmar ("kraj silnych jeźdźców") dostaliśmy się drogą powietrzną - był to jedyny możliwy sposób, z uwagi na brak lądowego przejścia granicznego pomiędzy państwami.
Żywiliśmy wiele obaw w związku z Birmą. Wiedzieliśmy bowiem, że jeszcze do niedawna władza sprawowana była tam przez juntę wojskową, która co prawda w 2001 r. została oficjalnie rozwiązana, lecz nie wiązały się z tym faktem istotne zmiany w sferze personalnej - w dwuizbowym parlamencie generałowie i ich zwolennicy zajęli ok. 80% miejsc, zapewniając armii silną dominację w polityce. Prezydentem został wówczas bliski współpracownik przywódcy junty. Zmieniono nazwę państwa na Republikę Związku Mjanma. 8 listopada 2015 r. odbyły się w Birmie wybory parlamentarne, dając zwycięstwo Narodowej Lidze na Rzecz Demokracji. Jednakże zgodnie z konstytucją armia ma gwarantowane 25% miejsc w parlamencie. Jest to więc kraj w dobie przemian.
Wylądowaliśmy w porcie lotniczym Rangun (lot był krótki - 1,5 h). Niespodzianka - nie przyleciały z nami bagaże Majkiego. Ustalono, że na skutek błędu w pakowaniu torby Majkiego były już w drodze do Sajgonu w Wietnamie. Spektakl polegający na wytłumaczeniu obsłudze lotniska jak wyglądał bagaż, jego dokładne opisanie, tak by umożliwić identyfikację trwał 2 godziny. Zostaliśmy solennie zapewnieni, że odzyskamy bagaż, należało więc cierpliwie czekać. I zwiedzać. Podążyliśmy więc w głąb Yangon (dawniej Rangun). Po perypetiach indyjsko-bangladeskich z zadowoleniem odnotowaliśmy, że nikt tutaj nas nie nagabuje, próbując wcisnąć swój towar- nie było natarczywych zaczepek, których mieliśmy już serdecznie dość w poprzednich miejscach.
Miasto tętni życiem, jest tłoczno, głośno i panuje wrażenie ogólnego rozgardiaszu, cechy tak charakterystycznej dla azjatyckich metropolii. Jednak na pierwszy rzut oka widać, że pomimo atmosfery pośpiechu i nieuporządkowanej gonitwy w mieście jest dość schludnie w porównaniu z tym, co widzieliśmy poprzednio. Nie musieliśmy przeskakiwać pomiędzy górami śmieci - ulice są utrzymane w czystości, dwupasmowa asfaltowa szosa przedzielona pasem zieleni. Ładne samochody sunące powoli w korkach. To pierwsze, powierzchowne wrażenie. Pożytkując czas w oczekiwaniu na bagaże zaobserwowaliśmy, że i tutaj wyłaniają się kontrasty: wśród dobrej klasy hoteli, banków, siedzib międzynarodowych linii lotniczych - prymitywne sklepiki z desek, dalej - sczerniała od monsunowych deszczy, zaniedbana hinduistyczna świątynia Sri Kali. Na przeciwko niej rozległy bazar w sąsiedztwie gromady podupadających domów mieszkalnych. Obok reprezentacyjnych gmachów z czasów, gdy Birma była jeszcze brytyjską kolonią i nowoczesnego wielopiętrowego Szpitala Centralnego - na chodnikach, niekiedy rozłożone na płachtach wprost na ziemi suszone ryby, słodycze, owoce, różne drobne przekąski. Uliczne jadłodajnie pod zadaszeniami z płótna albo z plastikowej folii - gdzie można zjeść za bardzo niską cenę posiłek przy małym plastikowym stoliczku, siedząc na małym plastikowym krzesełku.
Ogólnie rzecz ujmując- jeśli chodzi o Birmę, to będąc tam nie musieliśmy martwić się o wydatki - ceny są bowiem w Birmie bardzo niskie, zakup żywności wiązał się z wręcz symbolicznymi kosztami. Ponadto - Birma to pierwsze państwo odkąd opuściliśmy Gruzję, gdzie na półkach sklepowych znajdował się jakikolwiek alkohol. Przejeżdżając prze Iran, Azerbejdżan, Indie i Bangladesz, niemożliwością było nabycie choćby słabego piwa. Zatrzymując się na chwilę przy kwestii kulinariów. Potrawy kuchni birmańskiej cieszą oko i podniebienie. Przede wszystkim paleta dań jest bardzo bogata, bardzo różnorodna. Jada się tam bardzo dużo ryżu, drugim powszechnie spożywanym składnikiem potraw są sosy rybne. Ryż bywa tam gotowany, pieczony, smażony, podawany na sucho albo zmielony. Z ryżowej mąki przyrządza się różnej grubości makarony. Przysmakiem Birmańczyków jest smażony ryż - ugotowany na sypko ryż podsmażany jest z zielonym groszkiem, marchewką, cebulą i jajkiem. Często można spotkać wzbogacone wersje tej potrawy - np. z dodatkiem smażonego mięsa, czy też przyprawione pastami chili. Wyśmienitym posiłkiem jest makaron ryżowy smażony z warzywami i mięsem. W Birmie można zjeść w zasadzie każdy rodzaj mięsa - od znanych nam: drobiowego (bardziej popularne w centralnej i północnej części kraju), wieprzowego (unikane przez birmańskich muzułmanów), wołowiny (której z kolei nie jadają birmańscy buddyści) - po egzotyczne i kontrowersyjne w naszym kręgu kulturowym - np. mięso szczura, czy węża. Przekonaliśmy się, że Birmańczycy są miłośnikami sałatek wszelakich - trudno się dziwić, bo tamtejsze kompozycje warzywno- owocowe są naprawdę przepyszne - jak np. orzeźwiająca sałatka z dojrzałych pomidorów, delikatnego avocado, cebuli polana sosem z oliwy i limonki, posypana pokruszonymi orzeszkami ziemnymi. Bardzo smakowała nam także sałatka z makaron, suszonych krewetek oraz poszatkowanej kapusty i marchewki przyprawiona obficie sosem z oleju arachidowego, soku z limonki i sosu rybnego. Często do sałatek podawano imbir, kefir lub laphet, czyli kiszone listki herbaty. Birmańczycy kochają owoce i warzywa, dlatego ich kuchnia jest tak różnorodna. Ciekawostką jest popularność jaką w Birmie cieszą się...truskawki. W centralnej części kraju uprawia się je na plantacjach. Oprócz tego można tam cieszyć się smakiem owoców tropikalnych, jak: papaja, lichi, mangostan, durian, rambutany. Jeśli chodzi o desery - to w tej materii Birma oferuje nam dość oryginalne zestawienie smaków: obok ciasteczek nadziewanych kokosem, rodzynkami czy bananami można spróbować słodkości z nadzieniem rybnym lub krewetkowym. Ich degustacja wymaga nieco kulinarnej odwagi.
Co się tu pija? Sztandarowym napojem jest sok z trzciny cukrowej w trzech wersjach: klasyczna - bez dodatków, treściwa mieszanka soku z trzciny, ryżu i wiórek kokosowych oraz wersja dla odważnych - sok trzcinowy z jogurtem.
W trakcie zwiedzania kraju często podjadaliśmy sfermentowane ziarna fasoli smażone na głębokim oleju - birmańskie chipsy, które trzymaliśmy zawsze pod ręką jako szybką przekąskę.
Jak już wcześniej wspominałem potrawy w przeważającej mierze serwowane są na ulicznych straganach, w prowizorycznych budkach, gdzie nikt nie przejmuje się zbytnio normami sanitarnymi - aby skosztować autentycznej birmańskiej kuchni unikając hotelowych barów, gdzie brak już takiej różnorodności, należy przełamać początkowe obawy o ryzyko zatrucia pokarmowego. Warto odważyć się i spróbować, a bardzo dobrym środkiem zapobiegającym ewentualnym problemom żołądkowym jest mała szklaneczka birmańskiej whisky po obiedzie. Każdego, kto odwiedza Birmę polecam gorąco zakosztować jej smaków, bo są niepowtarzalne.
Wracając do wspomnień z Yangon przed oczy wraca obraz przepięknej pagody Shwedagon - gigantycznej wysokiej na 100m stupy, okrytej złotem. W wieczornej aurze wraz z otaczającymi ją pięknymi figurami Buddy, posągami tajemniczych postaci oraz wieloma mniejszymi stupami Shwedagon prezentuje się cudownie. Jest to jedno z trzech najświętszych dla Birmańczyków miejsc. Istnieją hipotezy, że początki Shwedagon sięgają aż 2500 lat przed Chrystusem. Zwiedzając złotą stupę musieliśmy mieć zakryte nogi (wymóg dla obu płci), w przeciwnym razie groziło nam paradowanie w longyi - długich birmańskich spódnicach, będących tam tradycyjnym strojem męskim. Ilość zgromadzonego w tym miejscu złota sięga ponoć 9 ton! Zwiedziliśmy także fantazyjnie zdobioną pagodę Sule, jedną z najstarszych na świecie - leży ona w centrum Yangon, tuż przy ruchliwym skrzyżowaniu, nad którym przebiega kładka prowadząca do pagody. Spośród wielu buddyjskich świątyń wybraliśmy Chauk Htat Gyi Pagoda, gdzie znajduje się olbrzymi posąg leżącego buddy. Figura rzeczywiście imponuje rozmiarem, ma 72 metry, a świątynia, w której leży Budda bardziej przypomina hangar lub ogromny magazyn. Zawitaliśmy również do pagody Maha Wizaya - i znów zachwycaliśmy się jej pięknem i harmonią. Są takie miejsca w Yangon, które jakby żywcem wyjęto z księgi "Baśni Tysiąca i Jednej Nocy" - część z nich już wymieniłem, a muszę powiedzieć jeszcze o Karaweik - bajecznym, kapiącym od złota pałacu położonym nad Jeziorem Kandawgyi. Cała budowla została osadzona na dwóch potężnych złotych łodziach-smokach, co sprawia wrażenie, jakoby pałac zaraz miał odpłynąć. W Muzeum Kamieni i Klejnotów oglądaliśmy piękne kolekcje rubinów, szafirów, pereł i jadeitów.
Odzyskaliśmy bagaże w trzecim dniu zwiedzania Yangon.
Pora teraz na małą dygresję: przed wyjazdem na wyprawę zdołaliśmy się zorientować, że wszelkie dochody z turystyki praktycznie w 100% są przekazywane państwu, co oznacza faktyczne wspieranie wojska i reżimu, którego choć oficjalnie nie ma, to jego opary wciąż unoszą się nad Birmą. Postanowiliśmy więc z Majkim, że pieniędzmi przeznaczonymi na birmański etap wyprawy będziemy gospodarować w taki sposób, aby w całości trafiły one do rąk zwykłych ludzi, a nie jako dofinansowanie reżimu. Choć budżet mieliśmy bardzo skromny, to nie chcieliśmy, by do kieszeni armii trafiło więcej niż będzie to bezwzględnie konieczne. I to zamierzenie konsekwentnie realizowaliśmy już będąc na miejscu, z jednym wyjątkiem - kiedy trzeba było przejechać jakoś z Yangon do Bagan. Pociągiem. Bilety kolejowe kupował Majki. Cieszył się, bo zdobył najtańsze. Tej jazdy nie zapomnę do końca życia. Przypomnijmy sobie warunki, jakie panowały w PKP w okolicy lat 60 XX w. Już? Nie sądziłem, że kiedykolwiek zatęsknię za tamtym PRL-owskim luksusem. W pociągu - to już chyba azjatycki standard - kury, gęsi, kaczki. One na podłodze, my na ławkach zbitych z desek. Przy każdym łączeniu szyn podskakiwaliśmy chyba pół metra w górę, by przyrżnąć w sufit. Kaczki, kury i gęsi też podskakiwały. Stresowały się. Po kilku godzinach tych atrakcji ławka w końcu się pode mną złamała, a Majki zrozpaczony rozpakował karimatę i położył się na niej, chowając się pod siedzeniem - żeby droga lotu w górę była krótsza i nie tłuc tak ciągle głowy. Tak więc leżał i obijał się. I tak przez 14 godzin! Gdy dotarliśmy do Bagan nie mogliśmy przypomnieć sobie jak się chodzi...

Numery kont bankowych:

Opłata za śmieci: 

68 8520 0007 2003 0029 4018 0019

Pozostałe podatki: 

69 8520 0007 2003 0029 4018 0001

ZGK - opłata za wodę i ścieki: 

64 8520 0007 2003 3000 3091 0001

Wpłać podatek lub opłatę on-line

Projekty realizowane z Funduszy Europejskich

ue1

dofinansowanie polska

Dofinansowanie z budżetu państwa lub z państwowych funduszy celowych.

infolinie pomoc

flaga ua

gis

Mapa gminy

tvs logo bottom

FPWS logo m

akademia przedsiębiorczości

Akademia Przedsiębiorczości

bip

logotekstura bez tła

czyste powietrze logo