Dziś zapraszamy wraz z p. Jackiem Słowakiem do Iranu.
IRAN
Z Baku do granicy z Iranem dotarliśmy autobusem - dając odpocząć zdrożonym nogom. Było to pierwsze państwo na trasie naszej wyprawy, które nawiedzałem po raz pierwszy. Nie ukrywam, że były w nas pewne obawy dotyczące wjazdu do tego kraju i pobytu w nim. Wcześniej wiele czytaliśmy na temat panującej tam obecnie sytuacji społeczno-politycznej, narodziło się wiele pytań, na które nie potrafiliśmy udzielić jasnych odpowiedzi. Pytania o bezpieczeństwo, kwestia fundamentalizmu islamskiego... Na przejściu granicznym pojawił się problem - Majki miał w paszporcie wizę Stanów Zjednoczonych. Wzbudziło to podejrzliwość służby granicznej w taki stopniu, że zostaliśmy obaj zaprowadzeni na komisariat i przez półtorej godziny byliśmy przepytywani po wielokroć o cel przyjazdu, o to, co zamierzamy robić w Iranie, przy czym w powietrzu unosiła się atmosfera nieufności i wyraźnie widać było, że nasze wyjaśnienia, że jesteśmy podróżnikami zwiedzającymi świat nie przekonują funkcjonariuszy. Ostatecznie pomogło nam to, że w naszych paszportach mieliśmy wizy z wielu różnych państw, co przemawiało na poparcie naszych wyjaśnień. Zostaliśmy wpuszczeni do Iranu. Pogoda nam nie sprzyjała, około godz. 1 w nocy staliśmy przemoczeni do suchej nitki na jakimś samotnym przystanku, wszędzie wokół było pełno szczurów, które nie czując strachu przed ludźmi niemal wchodziły nam na nogi. Mokliśmy tak do rana. Wreszcie jednak udało się złapać jakiś pojazd- była to cysterna, którą zabierano mleko. Dojechaliśmy nią kilka kilometrów do autostrady, gdzie później zdołaliśmy "wymachać" transport do Teheranu. Zatrzymaliśmy się tam na trzy dni, nie dając sobie zbyt wiele czasu na odpoczynek - chcieliśmy zwiedzić jak najwięcej ciekawych miejsc. Trafiliśmy na największy w Iranie teherański bazar, gdzie aż kręciło się w głowie od ogromu ludzi i towarów. Z jednej trony kilometrowa (!) uliczka, gdzie rozłożono samą tylko biżuterię, na drugiej - morze dywanów, na trzeciej, prostopadle do dywanów -orzechy, przyprawy, na czwartej - koszule, czadory dla irańskich kobiet, chusty, tkaniny i wiele, wiele innych rzeczy. Można by długo wymieniać. Dotarliśmy też do imponującej marmurowej wieży Azadi, która jest symbolem Teheranu, wzniesiona dla upamiętnienia 2500-lecia powstania Imperium Perskiego. Otoczona jest ona kompleksem muzealnym obejmującym łącznie obszar 5000 m2. Zwiedzanie zajęło kilka godzin.
Z Shiraz udaliśmy się do Persepolis, by zwiedzić starożytne grobowce królewskie. W pewnym momencie zostaliśmy zaczepieni przez pewnego chłopaka, jak się okazało- Polaka imieniem Michał, stażystę w ambasadzie polskiej w Iranie. Jego uwagę zwróciły koszulki z nazwą naszego kraju, które mieliśmy na sobie. Podczas obiadu, który zjedliśmy w towarzystwie Michała dowiedzieliśmy się, że w Teheranie żyje pewna Polka- Henryka Lewczyńska, która od 40 lat stara się bezskutecznie o polski paszport. Niestety nasza radość z tej informacji została stłumiona komunikatem, że pani Lewczyńska nie udziela wywiadów. Nie udało się nam zorganizować z nią spotkania.
Z Michałem spotkaliśmy się ponownie kilka dni później w miejscowości Jazd - postanowiliśmy wspólnie zwiedzić starożytne miasto, o którym wielu mówi, że jest najstarsze na świecie. Najlepszą taktyka do zwiedzania tego miejsca to po prosu zgubić się - kręcić się po wąskich, klimatycznych uliczkach, skręcać w zacienione zaułki, zaglądać, oglądać, iść gdzie nogi poniosą, fotografować - szczególnie pięknie wychodzą na zdjęciach tzw. Łapacze Wiatru (bagghir)- wysokie kominy, które w istocie służą do klimatyzowania pomieszczeń w domach, stoją tutaj już od tysięcy lat i, o dziwo!, funkcjonują dziś tak samo jak w dniu, kiedy zostały zbudowane. Gorące irańskie powietrze zasysane jest do komina i kierowane do piwnicy budynku, gdzie ochładza się, mieszając z powietrzem wydostającym się z podziemnego tunelu z wodą. Wynalazek ten jest tak niezawodny, że przywożony zimą z gór lód może być z powodzeniem przechowywany w piwnicach przez całe upalne lato.
W Jazd spotkała nas niespodzianka - nasz nowy znajomy Michał oznajmił, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności pani Henryka Lewczyńska wreszcie uzyskała upragniony polski paszport. Może więc tym razem udało by się nakłonić ją na krótką rozmowę? Michał wrócił do Teheranu, a my w dalszą drogę - chcieliśmy bardzo znaleźć pewną przepiękną oazę, która podobno znajdowała się na pustyni gdzieś w okolicach miejscowości Tabas oddalonej jakieś 700 km od nas. Na autostop w Iranie zatrzymuje się niemal każdy, ale wszyscy kierowcy jak jeden mąż pytają zawsze o to samo: o wyznanie i o Koran. Z ostrożności staraliśmy się unikać jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie i być może dlatego trochę trwało zanim wreszcie złapaliśmy dużą ciężarówkę wiozącą pomarańcze. Tony pomarańczy. Przejechaliśmy nią 20 godzin, będąc dosłownie przykryci pomarańczami. Wszędzie pomarańcze. Zapasy w plecakach były na wyczerpaniu, więc jedliśmy te pomarańcze i spaliśmy w pomarańczach. Jedliśmy je prawie 2 dni, brzuchy potem bolały nas przez 4... ale nigdy już podczas wyprawy nie pachnieliśmy tak pięknie jak wtedy. Zapach pomarańczy prześladował nas później jeszcze długo.
Z Tabas trzeba było w jakiś sposób dostać się do oazy - wynajęliśmy miejscowego i po trzech godzinach, z pomocą naszych map dotarliśmy. Widok był rzeczywiście cudowny - na środku pustyni, w warkoczu gór- wyspa soczystej bujnej zieleni, przecięta wstęgą rzeki. Wśród tej zieleni moc owoców: ananasy, figi, kokosy, pomarańcze, kiwi, grejpfruty, mandarynki. Byliśmy bardzo głodni, a trafiliśmy na rajską ucztę. Wspaniałe miejsce na odpoczynek. Ale, jak to na pustyni - w dzień temperatura w Słońcu nawet 60oC, w cieniu - niewiele chłodniej, zaś z nocą nadchodzi dotkliwe zimno obniżające słupki rtęci blisko 0oC. Z powodu zimna nie zmrużyłem oka przez całą noc, w końcu około godziny 5 wyrwałem się z odrętwienia i poszedłem nazbierać owoców na śniadanie. Wyrwałem parę ananasów, a napotkawszy piękne drzewo figowca, wspiąłem się na nie, żeby posmakować jego owoców i zabrać trochę dla Majkiego. Jeden fałszywy ruch i w mgnieniu oka leżałem na ziemi przez chwilę nie wiedząc co się wokół dzieje. Poczułem przenikliwy ból w kostce - trafiłem na kamień, noga skręcona. Wróciłem do obozu, dla złągodzenia bólu trzymałem nogę w potoku. Zaraz też otrzymaliśmy wiadomość, na numer ze specjalnie kupionej karty (ku naszej wielkiej uldze w oazie jeszcze był zasięg), że Henryka Lewczyńska w końcu zgodziła się odbyć z nami rozmowę. Skoro tak, to należało natychmiast wracać. Szliśmy drogą godzinę, dwie - nic nie jechało, trzy - noga zaczęła mi puchnąć, dalej nic jechało, cztery, pięć - dalej nic, a noga bolała jak diabli, nie mieściła się w bucie, po szóstej godzinie marszu noga spuchła niewyobrażalnie, całkiem "wyszła z buta", a z powodu upału ból stawał się trudny do zniesienia. W termosach i bidonach mieliśmy zapasy zrobione z wody kokosowej, ale w tej spiekocie zdążyła się już kilka razy zagotować, więc nie nadawała się do picia. Koszmar. Jakby tego było mało w drodze zaczęło za nami iść stado kilkunastu pustynnych psów- było ich chyba ze 12. W końcu zaatakowały- rzucały się do kąsania, były tak natarczywe, że aby się bronić szliśmy plecy przy plecach - odpędzając je z dwóch stron. Wiedzieliśmy, że jeśli choć jeden z nich tylko kogoś draśnie i wypłynie krew, to reszta w szale w końcu rozszarpie nas na strzępy. W pewnym momencie zdołaliśmy odpędzić je na tyle, by zdjąć plecaki i móc dostać się do owoców, których całe szczęście - nawkładaliśmy tam wielkie ilości. Ciskaliśmy nimi z całych sił w nadbiegające psy- podziałało to na tyle, że w ciągu kilku następnych godzin powolnego marszu psy podążały za nami w pewnym oddaleniu. Kiedy nie było już za bardzo czym rzucać, Majki jeszcze raz przetrząsnął swój plecak i w jakiejś skarpecie znalazł cuchnącą już kanapkę z wędliną. Wziął zamach i rzucił ją przed biegnące stado. Psy, gdy tylko poczuły padlinę, rzuciły się jak szalone wyrywając sobie zdobycz z pysków. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś życie uratuje mi śmierdząca kanapka! Mieliśmy tylko kilka chwil, żeby jak najszybciej się oddalić. Noga okropnie bolała ale nie było chwili do stracenia, więc zacisnąłem zęby i biegłem. Zobaczyliśmy na drodze człowieka prowadzącego niewielki motor, zatrzymaliśmy go i wpakowaliśmy się człowiekowi z naszym ekwipunkiem na jego wehikuł tłumacząc szybko, że niedaleko są dzikie psy. Podwiózł nas do drogi asfaltowej, skąd już łatwiej można było złapać jakiś transport do Tabas. Droga była ciężka, byłem półprzytomny z powodu bólu nogi i zmęczenia, Majki dostał porażenia słonecznego, czuł się bardzo źle. Dowlekliśmy się do dworca autobusowego gdy była już noc, tam wsiedliśmy do autobusu do Teheranu.
Gdy przybyliśmy do Teheranu, wyszedł nam na przeciw Michał i oświadczył, że jeszcze tego samego dnia jesteśmy umówieni z Henryką Lewczyńską. Mimo potwornego zmęczenia nie mogliśmy stracić takiej okazji. Całe to zmęczenie minęło, gdy zaczęliśmy słuchać opowieści tej eleganckiej starszej pani - ma dziś 94 lata, mówi piękną czystą polszczyzną mimo iż z Ojczyzny wyjechała jako 6-letnia dziewczynka. Tym, co w życiu przeszła można by obdzielić kilka osób. Jest przy tym czarującą, bardzo skromną osobą. Pochodzi z rodziny inteligenckiej, w czym można upatrywać przyczyny zesłania jej rodziny na surowe ziemie Uralu. Jedynie dwie z jej sióstr nie zostały wywiezione - jedna była w szkole w Lublinie, druga przebywała w tym czasie u niej na wakacjach - w ten sposób uratowały od zsyłki. Przeżyła transport bydlęcymi wagonami, widziała śmierć ludzi w nieludzkich warunkach, gdy w 1941 r. na mocy układu Sikorski-Majski przywrócone zostały stosunki dyplomatyczne między Polską i ZSRR i zaczęto tworzyć armię polską pod dowództwem gen. Andersa, zaciągnęło się dwóch jej braci - dzięki temu młoda Henryka wraz z rodziną dostała szansę opuszczenia łagru w Permie. Oprócz niej na kilkumiesięczną pełną trudów tułaczkę udało się tysiące polskich rodzin z dziećmi (około 115 000). W czasie podróży wiele dzieci umarło z głodu i wycieńczenia. Lewczyńskim udało się przetrwać, ale po przyjeździe koszmar nie od razu się skończył. Pani Henryka wspominała, że po przyjeździe do Teheranu ludzie masowo umierali na skręt jelit - było to spowodowane tym, że wygłodzone, wycieńczone organizmy emigrantów nie były w stanie od razu przyjmować pokarmu, tak więc często gdy ludzie zaczęli jeść podawany im chleb, umierali w mękach. W owym czasie, u progu nowego życia śmierć zebrała obfite żniwo wśród polskich dzieci. Dziś spoczywają na cmentarzu we wschodniej części miasta na Polskim Cmentarzu. W późniejszych latach, gdy wojna dobiegała końca wielu wygnańców rozproszyło się po świecie szukając miejsca do życia m.in w Australii, w Nowej Zelandii, w Palestynie. Obecnie z grona ludzi, których pani Henryka znała, a którzy przybyli wraz z nią do Iranu, żyje jeszcze tylko jedna kobieta.
Dlaczego Isfahan jest nazywany "miastem polskich dzieci" - mając na uwadze powyższe, odpowiedź nasuwa się sama. Przybyłe dzieci, wśród których było bardzo dużo sierot zostały przewiezione do Isfahanu, gdzie zorganizowano polską szkołę, w której dzieci uczyły się i mieszkały. Uczyły się tam języka polskiego i życia na obczyźnie. Pani Henryka wyszła za Ormianina, ma dwóch synów, W Polsce była dotąd trzy lub cztery razy odwiedzić Kraków, Wieliczkę, Warszawę, Mazury - gdzie żyje jeszcze jej siostra.
Pani Henryka nie zamierza już wracać do Polski, choć bardzo kocha Ojczyznę, lecz tam już nie ma nikogo, kto by na nią czekał. Zapytana, dlaczego w takim razie tyle lat walczyła o polski paszport, odpowiedziała, że to ze względu na wnuki- chce, by nie zapomniały o swojej tożsamości narodowej, by pamiętały o Ojczyźnie, by były polskimi obywatelami. Dała nam wspaniałą lekcję patriotyzmu, to był zaszczyt móc poznać historię życia tej kobiety.
Z Iranu pamiętam jeszcze doskonale, że nigdzie indziej na świecie nie byliśmy tak często zaczepiani, (zwłaszcza przez kobiety!) niż tam właśnie. Co chwila ktoś nas zatrzymywał, aby chwilę porozmawiać po angielsku. Teheran zapamiętałem jako miasto niesamowicie zatłoczone i w równym stopniu zanieczyszczone.
https://www.laczna.pl/21-podroze-jacka-slowaka/961-podroze-z-pasja-cz-2#sigProId7cd0083488