preloader
Pliki cookie pomagają nam udostępniać nasze usługi. Korzystając z tych usług, zgadzasz się na użycie plików cookie. Więcej informacji
Urząd Gminy Łączna

To już ostatnia część naszego cyklu spotkań z p. Jackiem Słowakiem. Ostatnia, ale jakże przejmująca. Zapraszamy w  "Podróż z pasją" do najbiedniejszego kontynentu na świacie.  Przypominamy, że wszystkie części naszych podróży można przeczytać w zakładce Podróże Pana Jacka Słowaka ( prawa kolumna na stronie głównej laczna.pl)

Dookoła Afryki

Podróżowanie dla mnie już nigdy nie będzie takie samo. Żadna poprzednia podróż, nie wpłynęła na moje postrzegania świata, tak mocno jak podróż dookoła Afryki.
Niespełna rok temu, uzbrojeni po zęby w samochód, dobre emocje i ekwipunek wyjechaliśmy z kraju. Był 26 grudnia 2017 roku. Jadąc w kierunku Cieśniny Gibraltarskiej, która oddziela Europę od Afryki, nie mieliśmy pojęcia, czego możemy się spodziewać po tym kontynencie. Oczywiście przygotowując się do wyjazdu staraliśmy się dotrzeć do każdego możliwego źródła. Czytaliśmy przewodniki i relacje, oglądaliśmy vlogi, a przede wszystkim próbowaliśmy zaczerpnąć informacji bezpośrednio od osób, które zwiedziły chociaż część tego kontynentu. Mówię w liczbie mnogiej, ponieważ w te nieznane rejony wyruszyłem z moimi trzema przyjaciółmi: Szymonem, Ludwikiem i Wojtkiem. Wojtek odpowiadał w naszej ekipie za przygotowanie wyprawy pod kątem logistycznym. Dbał o to, żebyśmy zabrali wszystko co niezbędne i mieli przygotowane mapy. Ludwik odpowiadał za promocję naszego wyjazdu i za to, żebyśmy z wyjazdu przywieźli jak najbogatszy materiał zdjęciowy oraz filmowy. Szymon natomiast wziął na swoje barki to, co było najważniejsze, czyli przygotowanie samochodu. Z tej ekipy, z różnych powodów losowych, do końca był ze mną tylko Szymon, za co będę mu dozgonnie wdzięczny.
Wyprawa początkowo miała być podzielona na dwa etapy. Pierwszy etap, zachodnią stroną Afryki, rozpoczynał się w Maroko i kończył w RPA. Natomiast trasa drugiego, wschodniego etapu, zaplanowana była od RPA, aż do Egiptu. Gdzieś z tyłu mojej głowy cały czas tkwił pomysł na to, aby przejechać również część północną, jednak początkowo pozostawało to w sferach szalonych pomysłów i marzeń. Wiedziałem, że jest to praktycznie niemożliwe do zrobienia, a przede wszystkim nie znając dobrze tego kontynentu, nie chciałem porywać się z motyką na słońce. Cały czas starałem się o wizę do Libii do której mimo moich bardzo dobrych znajomości w tym kraju nie udało mi się jej dostać. Jak przejechać Libię bez wizy, jak przedostać się z Algierii do Maroka skoro granica jest zamknięta między tymi państwami? To były pytania, na które nie potrafiłem przez bardzo długi czas znaleźć odpowiedzi. Dla tego trzeci etap od Kairu do Tangeru w Maroko był przez długi czas nie osiągalny. Im bliżej było dnia wyjazdu, tym bardziej narastał w nas wszystkich stres. Co chwilę analizowaliśmy krok po kroku, czy wszystko mamy przygotowane i czy jest coś jeszcze co możemy zrobić, żebyśmy byli w pełni gotowi. Po roku przygotowań nastał wreszcie ten długo wyczekiwany moment. W mojej głowie kłębiło się miliony myśli na temat tego, czy samochód da sobie radę, jak będą wyglądały drogi, które zastaniemy na Czarnym lądzie, a przede wszystkim czy uda nam się uniknąć chorób tropikalnych. To ostatnie było dla mnie bardzo ważne. Nie chodziło o strach, że sam zachoruje. Z moich wcześniejszych podróży doskonale wiedziałem, jakie są ich skutki i może przyjść mi po raz kolejny przeżyć.

Zastanawiałem się, czy wytrzyma to ekipa, która zadecydowała się ze mną wyjechać, a dla której widmo tych chorób było dotychczas jedynie mrzonką.
Znam tych ludzi bardzo dobrze, ale pierwszy raz w życiu stanęli przed decyzją wyjazdu w tak długą podróż i w dodatku się na nią zdecydowali. Wiedząc doskonale, że to ja byłem zapalnikiem do decyzji jaką podjęli, nie mogłem przestać myśleć o odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo. A jeżeli coś się stanie? Co wtedy? To wszystko kotłowało się w mojej głowie już od dłuższego czasu... Jednak udało się! Mimo wielu przeszkód dopięliśmy swego, a dzisiaj, praktycznie po roku od początku naszej wyprawy, projekt dobiegł końca. Teraz liżąc rany, doszedłem już do siebie na tyle, żeby krótko podsumować całą wyprawę.
Po prawie 200 dniach Afrykańskiej tułaczki, 21 października 2018 roku dotarliśmy do domu. Przejechaliśmy blisko 40 000 km i odwiedziliśmy 31 krajów. W tym czasie zużyliśmy 12 opon, zniszczyliśmy 8 par butów, a nasze paszporty wzbogaciły się o 92 pieczątki. Zaliczyliśmy 5 wizyt w szpitalu, a temperatury, które nas otaczały wahały się od -2 do +51 stopni Celsjusza.
Największą część naszej podróży przebyliśmy razem z naszą „Czarną panterą”, bo tak nazwaliśmy naszego Mercedesa Sprintera z 1999 roku. Dopiero w Sudanie zmuszeni byliśmy zmienić środek transportu i ze względu na biurokrację oraz trudności jakie mogły nas napotkać, dalej podróżować autostopem od Chartumu w Sudanie gdzie zostawiliśmy auto. Spakowaliśmy plecaki w najbardziej potrzebne rzeczy i poszliśmy dalej na piechotę .I właśnie wtedy poznani ludzie naprowadzili nas na sposób jak przedostać się przez Libię nie mając wizy i jak można przekroczyć granice Algierii z Marokiem. Wtedy zrozumiałem, że jest szansa zamknięcia koła afrykańskiego i objechania Afryki dookoła. Długo rozmawialiśmy z Szymonem nad całą trasą ostatniego etapu i czy zagrożenia jakie mogą nas spotkać są tego warte. Postanowiliśmy, że jednak spróbujemy.
Samochód nasz był bardzo charakterystyczny i przyciągający uwagę, przez co zawsze przyciągał do siebie mnóstwo okolicznych mieszkańców, a czasami niestety i kłopoty.
Jednym z najgorszych przeżyć była granica Sudanu z Egiptem. Jestem pewny, że zapamiętam ją na długo. Moment, w którym usłyszałem, że nie wjedziemy do Egiptu tym samochodem i musimy wracać do Sudanu... To jak pociemniało mi w oczach... Wiedziałem, że wszystkie państwa ościenne odmówiły nam wydania wiz wjazdowych. Spędziliśmy kilkanaście dni w Sudanie, kilka dni bez pieniędzy picia i jedzenia. W państwie tym nie działają żadne europejskie karty bankomatowe, na co chcę zwrócić uwagę wszystkim podróżującym po tym kraju. Odwiedziliśmy wiele państw afrykańskich, poznając przy okazji wspaniałych ludzi oraz przekonaliśmy się, jak żyją rdzenni mieszkańcy Afryki. Żeby poznać tych ludzi i ich potrzeby czy pragnienia, trzeba z nimi przebywać, rozmawiać, jeść wspólne posiłki. Dopiero wtedy się otwierają i opowiadają o sobie i swoim życiu.
Jednym z ciekawszych spotkań, które szczególnie utknęły mi w głowie, było poznanie „Baby”. Spotkaliśmy go w środkowej Mali, w krainie Dogonów, kiedy szukaliśmy anglojęzycznego, lokalnego przewodnika. Nasze pierwsze spotkanie nie wróżyło, abyśmy poznali się bliżej. Mieliśmy wrażenie, że ten wyróżniający się z tłumu, mężczyzna koło 40 i ubrany jak pustynny raper, jest pod wpływem jakichś środków odurzających. Więc po wymianie kilku uprzejmościowych zdań udaliśmy się w dalsze poszukiwania. Jak się jednak okazał, był to jedyny, mówiący po angielsku mieszkaniec tej wioski. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak dziękować zrządzeniu losu, że tak się stało. „Baba” okazał się fascynującym i inteligentnym człowiekiem o wielkim sercu. Dzięki niemu już chyba nigdy, nikt z nas, nie będzie oceniał książki po okładce. W trakcie naszego wspólnego podróżowania przez kraj Dogonów opowiedział nam wiele fascynujących historii m.in. o swoim kraju i jego polityce. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu wyjaśnił nam, dlaczego lokalni mieszkańcy szanują Państwo Islamskie. Z ich punktu widzenia rząd to abstrakcyjny twór, z którym mają styczność tylko jak przychodzi do płacenia podatków. W zamian oczywiście oferują drogi, szkoły i nowe miejsca pracy. Jednak żadna z tych rzeczy nie interesuje mieszkańców tamtejszych okolic. Oni są rolnikami, szkołę mają dzięki funduszom Francji, a dróg praktycznie tam nie ma. „Baba” jednak, mimo że sam jest wyznawcą Islamu, nie podziela tej opinii. Wie doskonale, że gdyby nie rząd, to zapanowała by anarchia, a to nie przyniosłoby nic dobrego. Na koniec zabrał nas do swojej rodziny i zaprosił byśmy koniecznie odwiedzili go ponownie. Do tej pory mamy z nim stały kontakt przez internet.
Za każdym razem, gdy z kimś rozmawiam słyszę pytanie o tym, co nas najbardziej zachwyciło lub zaintrygowało w Afryce. To, co przeżyliśmy i tak zapewne wróci do nas za jakiś czas ze zdwojoną siłą. Na ten moment ciężko jest mówić o tym, co najbardziej zapadło nam w pamięć, bo historii, które ze sobą przywieźliśmy jest mnóstwo, a każdy z nas wrócił w jakimś stopniu odmieniony. Spotkało nas wiele chwil radości, ale również załamania. Były momenty, w których myśleliśmy o wycofaniu się, a przede wszystkim nasze pobyty w szpitalach, które wykańczały nas od środka i w dodatku do granic możliwości. Podczas jednego roku miałem trzy razy malarie i raz dengę.
Dla mnie jednak nie to wszystko było największym problemem podczas tej podróży. Do wysokiej gorączki można się przyzwyczaić, po pewnym czasie człowiek traci świadomość i obojętnieje, dreszcze malaryczne też można wytrzymać. Bóle stawów, obdarte ciało, zakrwawione i zranione nogi, robaki w ranach. To dalej nic takiego... Najgorsze jest to, gdy człowiek jest świadomy i widzi otaczającą go ogromną biedę, gdzie dzieci leżą na ulicach, błagają o jedzenie. Gdy ojciec za dwa papierosy oddaje mi własne dziecko i znika bez śladu a kobieta zjada wyrzuconą przeze mnie na ulicę skórkę od banana. To wszystko mnie zwyczajnie przerosło.
Widziałem już wiele rzeczy na świecie. Być może niewielu z Was jeszcze tego nie wie, ale odwiedziłem naprawdę wiele krajów. Na ten moment jest ich przeszło 150 i dotąd myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy. Jednak bardzo się myliłem! Nie mogę patrzeć na biedę, głód drugiego człowieka, smutne oczy dzieci i błagające spojrzenia ich matek proszących o jedzenie dla swoich pociech. Wyjeżdżając z Polski miałem na celu objechać dookoła całą Afrykę. Pragnąłem być pierwszym Polakiem, który tego dokona, a zarazem jednym z pierwszych ludzi na świecie, który zamknie tak zwaną pętle Afrykańską - od Tangeru w Maroko dojechać ponownie do Tangeru. Dzisiaj już wiem, jakim byłem strasznym egoistą. Te wszystkie wyniki nie mają już dla mnie żadnego większego znaczenia. Na każdej dotychczasowej wyprawie, a organizuję je już od 25 lat, zawsze wśród nas pojawiały się jakieś plany na następne wyjazdy. Ale nie tym razem! Teraz po powrocie nasza uwaga jest skupiona zupełnie na czymś innym. Najważniejsze jest to, w jaki sposób mogę i będę pomagał innym ludziom w Afryce. Mam nadzieję, że świat się obudzi i przypomni sobie o tym zapomnianym kontynencie. Ludzie, którzy nam pomagali prosili o jedno. Jacek wróć do swojej Europy zdrowy i opowiadaj wszędzie jak my tu żyjemy!
Na koniec chciałbym podziękować Wszystkim tym, którzy przyczynili się do tego, że udało nam się przejechać i po części przejść tę trudną drogę. Przede wszystkim chcę podziękować mojemu towarzyszowi podróży - Szymonowi Flakowi. Wielkiemu, wspaniałemu człowiekowi o wrażliwym, niespotykanie dobrym sercu, dużej tolerancji dla siebie i innych ludzi i jeszcze większej sile charakteru. Chcę również podziękować wszystkim moim studentom ze Społecznej Akademii Nauk, którzy byli przez cały czas z nami podczas tej wyprawy.
I to właśnie Wy młodzi ludzie pamiętajcie, że są ludzie na świecie, którzy potrzebują naszej pomocy.

Dziś zabieramy w podróż do Malezji

BATU, KUALA LUMPUR 
Do Batu Caves trafiliśmy akurat wtedy, kiedy miało miejsce jedno z największych świąt hinduistycznych - Thaipusam, co oznacza że ściągały tam (dosłownie) miliony pielgrzymów, by przez trzy dni świętować.
Batu Caves to położony 13 kilometrów na północ od Kuala Lumpur kompleks skalnych jaskiń, a w jednej z nich znajduje się święte dla wyznawców hinduizmu miejsce - najpopularniejsza hinduska świątynia leżąca poza Indiami. Poświęcona jest bóstwu Muruganowi - przed wejściem do niej stoi największy na świecie pokryty złotem posąg bożka (mierzy prawie 43 metry). Nieopodal porozkładane są stragany i restauracje oferujące indyjskie jedzenie. Za olbrzymią statuą znajdują się liczące 272 stopni schody prowadzące do Temple Cave, gdzie wchodzących wita kolejny, mniejszy już posąg siedzącego Murugana. Świątynia zwieńczona sufitem w kształcie kopuły imponuje wielkością. Na ścianach widnieją malowidła rodzajowe, odtwarzające sceny opisane w starożytnych hinduskich pismach. Wchodząc po schodach trzeba być bardzo uważnym z powodu makaków - niezwykle wścibskich małp, które nie znają strachu przed ludźmi i podchodzą bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki, po czym niespodziewanie atakują, wyrywając z rąk aparaty, butelki z napojami, plastikowe torby z jedzeniem. Jakby tego było mało, atakom często towarzyszą bolesne ugryzienia. Wzdłuż schodów punkty odpoczynku pozwalają zatrzymać się i podziwiać panoramę Kuala Lumpur, widać stąd m.in. słynne z filmu o Jamesie Bondzie wieże Petronas Tower. Na 204 stopniu wielkich schodów znajduje się Ciemna Jaskinia, którą można zwiedzać tylko z przewodnikiem. Tamtego styczniowego dnia jednak nie było mowy o zwiedzaniu - na czas święta wprowadzono zakaz. Pod jaskiniami Batu Caves stało kilkadziesiąt autobusów. Pozwoliliśmy, by porwał nas tłum płynący w stronę świątyni. Ludzie ubrani w kolorowe szaty śpiewali pieśni, część z nich szła tańcząc, inni mruczeli ciągle pod nosem jakieś modlitwy. Kobiety niosły na głowach dzbany. Wielu spośród pielgrzymów okaleczało się przebijając twarze szpikulcami, a nad głowami nieśli przymocowane do ciała za pomocą zmyślnych rusztowań specjalne modlitewne platformy. To jednak nie wszystko. Podobnie jak w Indiach, tak i tutaj spotkaliśmy się ze zwyczajem wbijania haków w ciało, a na hakach zawieszone limonki, pomarańcze, cytryny, kwiaty, jabłka, dzwoneczki. Wysiłek wypisany na wykrzywionych twarzach pątników wskazywał na to, że dźwigali na sobie po kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt kilogramów. Dodatkowo popisywali się przed widownią. W takim upale ocierało się to o szaleństwo. Skakali, tańczyli, wirowali potrząsając zawieszonymi na hakach owocami w rytm wybijany przez idących obok bębniarzy. Jakby pogrążeni w dziwnym transie. Jedni wykazywali nadzwyczajne pobudzenie, inni wyglądali jakby za chwilę mieli zemdleć i szli podtrzymywani przez kolegów. Niektórzy szli na kolanach. Przypominało to stan jakiegoś odurzenia. Tłumy pielgrzymów i procesje z hakami z każdą kolejną godziną nie malały. Wręcz przeciwnie, im bardziej wzmagał się słoneczny żar, tym intensywniejszy wydawał się być trans pątników, którzy non stop zdążali ku jaskiniom. Powietrze przesycone było słodkim zapachem owoców, kwiatów i kadzidełek. Wszędzie tłumy wirujących dziewcząt i mężczyzn. Kręcili się i schylali rozrzucając nad sobą to farby, to kolorowe bibułki przypominające konfetti. Mężczyźni ciągnięci na sznurkach przyczepionych do haków wbitych w ciało. Bębny przekrzykiwały się z trąbkami, a z głośników rozmieszczonych na słupie próbowała to przebić głośna indyjska muzyka. W głowie tłucze się pytanie "O co w tym wszystkim chodzi?". Nie ulega wątpliwości, że jest to element hinduskiej kultury. Poprzez zadawanie sobie bólu i cierpienie wyznawcy hinduizmu manifestują swoje oddanie bogu. Ciężary, które niosą, to tzw. kavadi. W dzbanach, które widzieliśmy na głowach kobiet było mleko. A przypominające ołtarzyki konstrukcje mocowane na głowach niektórych pielgrzymów są formą modlitwy. Thaipusan poświęcone jest narodzinom Murugana, który jest bożkiem wojny. Hindusi wierzą, że to magiczne święto, czego dowodem ma być brak krwi i blizn po okaleczeniach. Wierni idą boso, pokonując ok. 15 kilometrową trasę ze świątyni Sri Maha Mariamman w Kuala Lumpur. Miesiąc wcześniej pielgrzymi przechodzą na dietę wegetariańską, a kilka dni przed Thaipusam na ścisły post. Zwieńczeniem pielgrzymki jest złożenie ofiary w skalnej świątyni i modlitwa.
Choć spędziliśmy w Batu Caves jeden dzień, to o zawrót głowy było nietrudno, lecz warto było być świadkiem tego niezwykłego zamieszania. Powróciliśmy do Kuala Lumpur, które zamierzaliśmy zwiedzić przed odlotem naszych rodzin do Polski. Skontaktowałem się z mieszkającym w mieście moim przyjacielem pochodzącym z Kielc i umówiliśmy się, że oprowadzi nas po kilku ciekawych miejscach. Kuala Lumpur jest dzisiaj jednym z najdynamiczniej rozwijających się miast Azji Południowo-Wschodniej. Nazwa miasta po malezyjsku oznacza "błotnisty zbieg" - dlatego, że ulokowane jest w zbiegu dwóch rzek: Klang i Gombak. Nasz pobyt przypadał w porze monsunowej, z czym wiąże się fakt codziennego deszczu, pojawiającego się w godzinach popołudniowych i ustającego przed wieczorem. Krótki pobyt tam wystarczył, by zauważyć, że tempo rozwoju niekoniecznie idzie w parze z harmonią i ładem, szczególnie pod względem architektonicznym. Jak na azjatyckie miasto przystało, nie ma co się łudzić, że zdołamy uniknąć wielokilometrowych korków - to oznaka tego, że Kuala Lumpur wciąż boryka się z problemami komunikacyjnymi, mimo kilku wybudowanych obwodnic. Wiele do życzenia pozostawia także system transportu publicznego, ale gdzie nie dojedzie się miejską kolejką, tam można próbować dotrzeć niedrogimi taksówkami, pod warunkiem że nie wybieramy się na drugi koniec miasta w godzinach szczytu - wtedy znacznie szybciej będzie po prostu iść pieszo. Kuala Lumpur to wielokulturowe miasto, obfitujące w różnorodność (czyniąc małą dygresję, można by stwierdzić, że różnorodność to "znak firmowy" całej Azji). Wysokie nowoczesne wieżowce wypełniające centrum stolicy Malezji sąsiadują z zamieszkanymi przez Chińczyków dzielnicami o wąskich uliczkach i tradycyjnej, dalekowschodniej architekturze. Wydaje się, że wyrastające wieżowce konkurują ze starszą architekturą o miano symbolu miasta, imponując stylem i wprowadzając wrażenie luksusu. Obowiązkowym obiektem do obejrzenia są słynne Petronas Towers - bardzo wdzięczny obiekt do pamiątkowych "selfie", nie spotkasz tu nikogo kto nie szczerzyłby się do telefonu lub aparatu, przybierając bardziej lub mniej dziwaczne pozy. Można wjechać na górę i podziwiać widoki na okolicę, lecz za stosunkowo wysoką cenę - ok.84 zł od osoby. U stóp Petronas Towers znajduje się centrum handlowe ze sklepami światowych marek, natomiast za budowlą - park z fontanną, światełkami i jeziorkami. Na oglądanie panoramy miasta warto wybrać się kilkanaście minut raźnego marszu dalej do Menara Tower - jednej z najwyższych na świecie wież telewizyjnych. Minus stanowią tylko długie kolejki, więc jeśli kogoś goni czas, to lepiej zrezygnować na rzecz innych atrakcji miasta. Przed wieżą turystom oferuje się taką usługę: zdjęcie zrobione klientowi na zielonym tle "wpasowuje się" w wybrane tło powiązane z wieżą - taka panorama w wersji instant. Do tego też kolejki... Postanowiliśmy zmienić klimat i powałęsać się trochę po uliczkach Chinatown - miejsce bardzo gwarne i zatłoczone, a przy tym kolorowe i dosłownie obwieszone chińskimi lampionami. Pełno tam straganów z ulicznym jedzeniem, co akurat zazwyczaj konstatowane jest z uśmiechem zadowolenia. Zapachy przyjemnie nęcą, przypominając, że od śniadania minęło już zbyt dużo czasu. To także totalne królestwo podróbek wszelakich, przed którymi nie obroniła się chyba żadna marka: buty, zegarki, koszule, torebki, portfele, chusty, okulary, czy zabawki. Czasami można natrafić na kopię łudząco przypominającą oryginał. W porównaniu z odwiedzonymi wcześniej azjatyckimi bazarami wyraźnie jednak widać, że negocjowanie ceny nie należy do ich ulubionych zajęć. Po obiedzie na piechotę przemaszerowaliśmy na Plac Merdeka - miejsce, gdzie w 1963 r. została ogłoszona niepodległość Malezji. Rozległy plac otoczony jest zabytkami, m.in. ponad 100-letnia fontanna Victoria, pałac sułtana (The Sultan Abdul Samad Building), ponad 100-letni Teatr Panggung Bandaraya, czy XIX-wieczny budynek The Royal Selangor Club - klub krykieta, którego niegdysiejsze boisko porasta dzisiaj równo przystrzyżony zielony trawnik. Na 100-metrowym maszcie powiewa flaga Malezji. Nieco wyżej na końcu placu znajduje się park z rzeźbami. Dalej, niejako z drugiej strony pod wielką siatką rozpostartą nad koronami drzew urządzono największy na świecie ptasi park. Decyzja, by skierować kroki akurat w to miejsce okazała się być bardzo trafna, nie tylko bowiem syn Michała, ale my także po kilku chwilach tam spędzonych byliśmy zachwyceni - papugi, tukany, bociany, czaple chodzą sobie swobodnie po terenie parku, a niektóre z nich są bardzo ciekawskie - podchodzą do ludzi, można rzucać im ziarno. Żyje tam także gatunek uważany za symbol Malezji - hornbill z charakterystycznym długim zakrzywionym dziobem. Na terenie parku funkcjonuje restauracja - można zafundować sobie tradycyjny malezyjski posiłek na tarasie, z którego rozciąga się widok na cały park. Na balustradach siadają często białe smukłe czaplo-podobne ptaki i nieskrępowane obserwują jedzących gości, a zdarza się, że co śmielszy osobnik "dziobnie" co nieco z talerza! Obsługa zaopatruje każdy stolik w małą "dyngusówkę" na wodę, którą można delikatnie wypłoszyć narzucające się pierzaste towarzystwo. Wychodząc z ptasiego parku zawędrowaliśmy do Kampung Bharu, tradycyjnej malajskiej dzielnicy, gdzie można wybrać się na darmową (finansowaną przez miasto) wycieczkę z przewodnikiem. Przewodnik, promieniejący już dobrze nam znaną azjatycką pogodą ducha opowiadał historię miasta, pokazywał tradycyjne drewniane domki, opisując życie codzienne żyjących tu ludzi. Można zajrzeć na podwórka domostw, przywitać się z bawiącymi się dziećmi - w charakterystyczny sposób witają się one z dorosłymi, biorą podaną rękę i dotykają nią czoła, co wyraża prośbę o błogosławieństwo. Niektóre części domu przeznaczone są tylko dla kobiet, także przy budowie domu, jego wymiary dostosowuje się do wzrostu pani domu, tak aby siadając przy oknie mogła widzieć bawiące się na podwórku dzieci - to i więcej jeszcze ciekawostek usłyszeliśmy z ust przewodnika. Na pełnych ludzi uliczkach sprzedawcy doglądają swoich małych stoisk z warzywami, owocami i przyprawami. Na tle nieba mieniącego się zachodem słońca rysowały się dwie strzeliste wieże Petronas, a w Kampung Bharu próbowaliśmy lokalnych przysmaków: słodkich kuleczek z klejącego ryżu i kokosa oraz ryżu kokosowego z pikantnym chili. Do picia zaproponowano herbatę ze skondensowanym mlekiem. Wspaniały niemal 3-godzinny spacer. Tylko komary trochę dokuczały.
W Kuala Lumpur rozstaliśmy się znowu z bliskimi. Oni odlecieli do Polski, my zaś przymierzaliśmy się do ruszania dalej.

Na szóstą "Podróż z pasją" zapraszamy do....

KAMBODŻA
W Kambodży znaleźliśmy się po 10-godzinnej jeździe na dachu autobusu przepełnionego wszelkiego rodzaju ptactwem domowym i rogacizną. Dojechaliśmy do miasta Poipet. Majki nigdy wcześniej nie był w Kambodży. ja zaś miałem okazję zjeździć ten kraj 7 lat temu. Tamta podróż stanowi więc dla mnie swego rodzaju punkt odniesienia - mając w pamięci obraz "tamtej" Kambodży z ogromnym zaskoczeniem odnotowałem, że przez kilka lat nastąpiło tam bardzo wiele zmian. 7 lat temu, gdy na przejściu granicznym oczekiwałem na wbicie wizy do paszportu (nawiasem mówiąc, byłem wówczas jedynym cudzoziemcem "kręcącym się" przy granicy) - stała tam tylko mała budka, pokryta byle jak zbitą blachą falistą. Moim oczom ukazał się wtedy taki obraz: dwoje nędznie odzianych dzieci ciągnęło wózek. Starsze z nich miało zarzucone na szyi coś w rodzaju chomąta i szło z przodu, zaś drugie pchało wózek z drugiej strony. Na wózku poukładane warzywa i owoce, przeznaczone do sprzedaży przy przejściu. Mocno zapisał się także w mojej pamięci widok wielkiej ilości ludzi okaleczonych, kalekich, z różnego rodzaju niepełnosprawnościami fizycznymi, znajdujących się na ulicach. Trzeba bowiem pamiętać, że naród kambodżański wciąż leczy rany po okrutnym reżimie Czerwonych Khmerów trwającym od lat 70-tych XX wieku do 1998 r. Była to epoka wielkiego ludobójstwa - komunistyczna formacja polityczna dążyła do budowy nowego społeczeństwa poprzez tortury i masowe mordy na ludności - bestialsko zabijano przeciwników nowego porządku, a także wszystkich posiadających jakiekolwiek wykształcenie (przesłanką było m.in. noszenie okularów). W ciągu 5 lat wymordowano jedną czwartą ludności kraju. Miasta opustoszały na skutek przymusowych deportacji. Panował głód i powszechny ucisk. Zlikwidowano instytucję własności prywatnej i pieniądza, za posiadanie ponad regulaminowej miski ryżu dziennie groziły tortury albo śmierć. Dzieci donosiły na rodziców, a niejednokrotnie wykonywały na nich wyroki śmierci. Kraj pogrążony był w chaosie i bezprawiu. Miejsca, gdzie zabijano i masowo grzebano ofiary reżimu nazywane są Polami Śmierci. Najbardziej znane to Choeung Ek. Znajduje się tam kilkaset zbiorowych grobów. Przerażający widok stanowią leżące na ziemi strzępy ubrań, buty, fragmenty szkieletów ludzkich wśród płytkich sadzawek i niecek pokrytych zieloną trawą. Do dziś stoi tam także drzewo, o które oprawcy rozbijali główki niemowląt. Szokujące jest to, że mimo tak wielkiej skali ludobójstwa propaganda Czerwonych Khmerów zdołała zatrzeć w ludności, która przeżyła świadomość tego, co naprawdę miało miejsce. Udało im się utrzymać istnienie Pól Śmierci w tajemnicy przed niemal całym narodem, tak że nawet dzisiaj spotyka się wielu ludzi, którzy nie wiedzą o zbrodniach dokonywanych na ich ziemi. Do dnia dzisiejszego znajdują się w kraju obszary nadal nieoczyszczone z min.
Obecnie - przejście graniczne w Poipet wygląda zgoła inaczej - zamiast ciasnej budki zastaliśmy okazały budynek. Zmieniło się także otoczenie wokół - rozrosła się infrastruktura miejska: powstało wiele hoteli oraz kasyna. Poipet jest dziś jednym z najbardziej obleganych przejść granicznych z Tajlandią. Można wyobrazić sobie jakie rozmiary miała kolejka oczekujących na przejście na kambodżańską stronę, mając na uwadze to, że czekaliśmy z Majkim aż 4 godziny zanim nadeszła nasza kolej.
Miasto wydaje się obecnie tętnić życiem. Turyści wożeni są przez liczne autobusy, sprzedawcy oferują na ulicach swoje towary. Nie spotkaliśmy także ani jednego człowieka dotkniętego kalectwem.
Z Poipet pojechaliśmy 150 km na wschód do miasta Siem Reap. Kolejne zmiany: przed 7 laty do miasta prowadziła droga szutrowa, zaś samą miejscowość można było przejść pieszo w pół godziny. Obecnie dotarliśmy tam elegancką asfaltową dwupasmówką, zaś samo miasto ukazało się nam jako duży kurort turystyczny. Mnóstwo hoteli, także renomowanych marek, kluby, dyskoteki, kawiarnie, sklepy z pamiątkami, kasyna, kolorowe stragany, rozległe bazary.
Pamiętam, że podczas mojej poprzedniej wizyty w Kambodży jako tutejszy przysmak, można było na każdym kroku zakupić jajko opiekane na ogniu. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że w jajku zamknięte było w pełni rozwinięte pisklę. Obecnie spotkaliśmy tą potrawę jeden raz - na prowincji, poza miastem.
W Siem Reap przyszło nam spędzić szczególny czas - były to bowiem Święta Bożego Narodzenia. I mnie i mojemu towarzyszowi doskwierała już wtedy silnie tęsknota za domem - wszak byliśmy w podróży już 2,5 miesiąca. Na Wigilię wynajęliśmy z Majkim pokój w hostelu z Internetem, aby móc połączyć się z naszymi rodzinami.
Z okazji Świąt miasto przystrojone było lampkami, bombkami. Na ulicach i w sklepowych witrynach stały kolorowo ubrane choinki - jednakże z uwagi na to, iż panują tam wyznania inne niż chrześcijaństwo, ewidentnie wszystkie dekoracje zrobiono "pod turystów", jako chwyt marketingowy.
W I Dzień Bożego Narodzenia wypożyczyliśmy rowery, aby zwiedzić słynny kompleks świątynny Angkor Wat. Zaskoczyła nas niemal kosmiczna cena za wejście - bilet kosztował bagatela ok. 100 zł. Będąc w Birmie słyszałem nie jeden raz jak porównywano Bagan i Angkor Wat, jednak obaj z Majkim doszliśmy do wniosku, że zestawianie ze sobą tych dwóch zabytków nie ma większego sensu - każde z tych miejsc ma bowiem swoją specyfikę i urok. Jednakże jeśli wziąć pod uwagę przepych i rozmach, z jakim powstały oba obiekty, to uważam, że Angkor Wat jest zdecydowanie wspanialsza, bardziej spektakularna. Angkor Wat to gigantyczne miasto. I choć otacza je aura tajemnicy, to na próżno szukać tam ciszy i spokoju, które zdawałoby się - powinny towarzyszyć tej uśpionej starożytnej metropolii. Oprócz nas postanowiły zwiedzać to miejsce tabuny turystów różnych narodowości - w rikszach, samochodach, autobusach, motocyklach, skuterach, czy (tak jak my) na rowerach. Angkor Wat w przedziale od IX do XV w. było największym miastem ówczesnego świata. Wg źródeł w czasie, gdy u nas Kraków liczył 20 000, a Paryż 250 000 mieszkańców - w Angkor Wat żyło ponad milion ludzi. Było centrum, z którego khmerscy władcy rządzili ziemiami obejmującymi większość terenów zwanych dzisiaj Indochinami. W XV w. Syjam (dzisiejsza Tajlandia) w najazdach spustoszył te tereny. Ruiny opuszczonego miasta pochłonęła dżungla. Pozostało zapomniane aż do wieku XIX, kiedy to odkrył je i ujawnił światu francuski podróżnik Henri Mouhot. Już na pierwszy rzut oka wiadomo było, że nie sposób zwiedzić tego miejsca poświęcając na to tylko jeden dzień. My wygospodarowaliśmy dwa. Największa świątynia Angkor Wat zbudowana na planie prostokąta zajmuje powierzchnię pięciokrotnie większą od powierzchni Watykanu! Dotrzeć do centrum świątyni można przez most położony na ogromnej okalającej cały kompleks fosie, a następnie wybrukowaną drogą w kierunku murów wewnętrznych, przechodząc wieloma arkadami i po schodach coraz wyżej i wyżej aż do centrum, a stamtąd na najwyższy punkt (bardzo trudno tam się dostać, z uwagi na monstrualne kolejki). Łatwo dostrzegalna jest harmonia i idealne proporcje architektury tego miejsca. Z Angkor Wat sąsiaduje kompleks Angkor Thom, gdzie tej harmonii już się tak nie odczuwa. Wręcz przeciwnie, ufortyfikowane miasto wręcz przytłacza wielością zdobień i fikuśnych kształtów, sprawia wrażenie celowego chaosu, który ma oszałamiać i onieśmielać. Szczególny dreszczyk mogą wywołać ogromne twarze wykute w kamieniu, który przez wieki sczerniał tak, iż całość nabiera raczej złowrogiego odcienia. Niemniej jednak robi ogromne wrażenie. Ciekawość zaprowadziła nas także do Ta Prohm - świątyni, która swego czasu została wykorzystana jako plan zdjęciowy do filmu "Tom Raider" z Angeliną Jolie w roli głównej. W tym miejscu najbardziej widoczne było, jak przyroda zagarnia z powrotem to, co zostało jej odebrane - wielkie kamienne budowle oplecione potężnymi korzeniami drzew, posągi wyłaniające się spośród konarów i bujnej zieleni.
Należy pamiętać także o tym, że kompleks Angkor to także miejsce święte dla lokalnej ludności, dlatego obok turystów non-stop robiących zdjęcia mijaliśmy wielu pielgrzymów oraz gdzieniegdzie mnichów odzianych w szafranowe szaty. Ponadto - mnóstwo kobiet-handlarek owocami, szalikami, plecionkami i wszystkim co tylko można wcisnąć turyście jako pamiątkę.
Po dwóch dniach podziwiania piękna kompleksu Angkor udaliśmy się w kierunku południowo-wschodnim na jezioro Tonle Sap - największe w kraju. Naszym celem były pływające wioski. Niezwykłe i bardzo oryginalne miejsce - mniej lub bardziej zadbane domki posadowione na palach, tudzież pływające na beczkach lub fragmentach starych łodzi. Bardzo kolorowe i bardzo proste, sprawiające wrażenie wręcz prowizorycznych. Od razu zauważyliśmy, że miejscowa ludność nawykła już do turystów, lecz obecność takich jak my przybyszów nie wydawała się zaburzać ich zwykłego rytmu życia. Obserwowaliśmy więc ich codzienność - pozbawioną wszystkich tych udogodnień, bez których my sami nie potrafimy wyobrazić sobie życia. Na wodzie pływa tutaj wszystko, co potrzebne by społeczność mogła funkcjonować - jest więc i świątynia, i sklep, i szkoła, a nawet...pływający komisariat policji. Kobiety piorące ubrania, małe dzieci bawiące się na golasa nad wodą, większe - pomagające rodzicom przy domowym obrządku. W porze największego upału wielu z mieszkańców odpoczywało łapiąc drzemkę w hamakach. Czasami ktoś z wioski zwracał się do nas z prośbą, by kupić coś "dla dzieci". Żaden problem, ale przed wyjazdem ostrzegano nas przed naciągaczami żerującymi na turystach, dlatego wiedzieliśmy, że każdą tego typu sytuację należy przemyśleć i w miarę możliwości sprawdzić.
Opuściwszy pływające wioski, udało się nam złapać autostop w kierunku granicy z Laosem. Podróż przez resztę Kambodży do Dom Kralor zajęła nam cały dzień. W dość posępnym mieście Stung Treng zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Był tam nieduży bar, w którym serwowano niecodzienną potrawę - aligatora! Polecono, byśmy wybrali dla siebie jeden z okazów pływających w basenie, po czym przyrządzono go i podano. W smaku przypominał rybę, np. szczupaka. Bardzo nas smakował. Wzmocnieni posiłkiem zarzuciliśmy na plecy plecaki i ruszyliśmy ku Laosowi w towarzystwie "złapanego" Kambodżańczyka w dredach.

Zdjęcia Bangladesz

Tym razem wyprawa z p. Jackiem po Azji Środkowej.

Stowarzyszenie Salutem o wyprawie po Azji Środkowej.
Rosja, Ukraina, Mołdawia, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan - to kraje, w których spędziliśmy miesiąc . Pokonaliśmy 17 000 km specjalnie przygotowanym do tej wyprawy busem o nazwie -" Czarna Pantera".
Każdy z krajów miał coś wyjątkowego i niepowtarzalnego. Mołdawia posiada największą na świecie winnicę Cricova. Kompleks 200 km tras usytuowany 150 km pod ziemią. W okolicy Kiszyniowa zrobiliśmy pierwszy postój. Ten kraj kojarzy się przede wszystkim z winem i kwasem chlebowym. Odessa na Ukrainie była kolejnym punktem, który sobie obraliśmy. Pomijając, to że mieliśmy problem z przejazdem przez Naddnieprze, dotarliśmy do miasta Mickiewicza i Puszkina.
Kazachstan okazał się olbrzymi, a drogi nie do przewidzenia. Klimat ciepły, pustynny. Jednego z wieczorów w trakcie drogi do miasta Bajkonur, spotkała nas burza pustynna. Musieliśmy się zatrzymać. Tak ogromne podmuchy wiatru były zbyt niebezpieczne. Baliśmy się ze ta wichura przewróci samochód. Na drodze zrobiło się pusto. Odwiedziliśmy Kosmodrom oraz zamknięte miasto kosmonautów Bajkonur. Zamknięte? Tak, cały obszar został wydzierżawiony do 2050r. przez Rosjan. Można się tam dostać jedynie z przepustką, którą wyrabia się miesiąc wcześniej w Moskwie. Nie mając jej nie mieliśmy możliwości wejścia na ten teren. Udało się! Pomógł nam w tym taksówkarz. Zaproponował nam że podwiezie nas od tyłu miasta. Przeskoczyliśmy przez płot. Po drugiej stronie czekał na nas jego kolega w drugiej taksówce. Oto takim sposobem zwiedziliśmy miasto Bajkonur bez przepustki. Widzieliśmy rakietę którą wyleciał w kosmos pierwszy człowiek Jurij Gagarin i całe miasto kosmonautów. Następnie udaliśmy się w kierunku wschodnim Kazachstanu praktycznie do granicy z Chinami aby zobaczyć Kanion Szaryński.
Niektórzy porównują Kanion Szaryński do Wielkiego Kanionu Kolorado w USA, bądź do Kapadocji w Turcji. Będąc w swej przeszłości w tych wszystkich miejscach możemy jedynie z tą opinią się nie zgodzić. Kanion Szaryński powstały po rzece Szaryn jest niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Miejsca o których się ciągle mówi tak naprawdę są już przereklamowane. Warto poszukać czegoś na świecie o czym się nie słyszy, a jest najpiękniejsze ze wszystkich innych. Takim miejscem do którego jest ciężko się dostać jest na przykład zatopiony las - jezioro Kaindy. Dotarcie do tego miejsca sprawiło mi nam nie lada problem ze względu na to, że jest położone wysoko w górach ale naprawdę było warto zobaczyć to wspaniałe miejsce.
Jednym z najważniejszych punktów podczas naszego podróżowania jest zawsze posmakowanie kuchni regionalnej. Charakterystycznym dla tego regionu jest baranina, lepioszki, zsiadłe mleko kobyły i wielbłąda. Jedząc oczy kozie jest się dla mieszkańców ważnym i szanowanym gościem. My tak zostaliśmy ugoszczeni w jurcie w Kirgistanie, gdzie na przywitanie poczęstowano nas baranią głowa z wyjętymi oczyma i poproszono o popicie kwaśnym kobylim mlekiem. Ja zaprawiony w tego typu potrawach dałem rade ale moi towarzysze mieli nie lada problem. Ludność w tych stronach jest bardzo pomocna i życzliwa. Czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Jedyne co moglibyśmy zmienić, to łapówkarstwo mundurowych. W ciągu godziny zatrzymali nas kilka razy. Niestety kończyło się tym że byliśmy zmuszeni do dodatkowych opłat za niewielkie i nieistotne wykroczenia. Wieść o naszym pobycie w danym miejscu niosła się bardzo szybko. W całej okolicy wszyscy wiedzieli że przyjechali Polacy. Najwięcej osób nasz kraj kojarzy z Robertem Lewandowskim.
Wieża Burana- jeden z najstarszych zabytków architektury Kirgistanu nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia. Niestety Kirgisi pod tym kątem nie mają się czym pochwalić. Watro wspomnieć o jeziorze Issuk-kul. Ogromne słone jezioro, malowniczo położone w górskiej kotlinie. Tubylcy nazywają je ich morzem, gdyż jako jedyne państwo w Euroazji nie ma dostępu do morza. Spędziliśmy nad nim aż dwa dni, a chciałoby się więcej. Miejsce idealne do odpoczynku. Adam Mickiewicz często spędzał nad tym jeziorem wakacje. Puste plaże, dookoła piękne góry, cisza tworzy wspaniały klimat, który na długo zostanie w naszej pamięci.
Jedną nogą w Chinach i Afganistanie. Wzdłuż granic tych krajów ponad 900 km. Za nami w całości Trakt Pamirski. Najpiękniejsza droga Azji Środkowej. Nasze auto ,,Czarna Pantera" osiągnęła najwyższy punkt, 4655m n.p.m. Warto mieć w zespole mechanika bądź tak zwaną ,,złotą rączkę". Przy takich wyprawach jest to konieczne. Nasz przyjaciel mechanik uczestnik wyprawy Łukasz Bieroński poradził sobie ze wszystkimi problemami. Dobrze podczas takiej wyprawy mieć kogoś takiego jak Łukasz, który wszystko potrafi naprawić. Gorszych dróg już nie będzie, nawet w Afryce są zdecydowanie lepsze. Proszę sobie wyobrazić iż, ostatni odcinek przez Kazachstan do Rosyjskiego Astrachania 750 km jechaliśmy z prędkością 20 km na godzinę po takich dziurach, że samochód mógłby schować się cały.
Nieodzownym punktem w drodze powrotnej był Wołgograd. Ogromne zdziwienie wzbudziło w nas wzniesienie Kurhan Mamaja. Widnieje na nim statua ,,Matka Ojczyzna Wzywa". Została wzniesiona na cześć poległym żołnierzom w bitwie Stalingradzkiej. Będąc 2 lata temu na wyprawie dookoła świata mieliśmy przyjemność zobaczyć Pomnik Chrystusa Odkupiciela w Rio de Janeiro. Porównując Pomnik w Wołgogradzie a w Rio, który jest tak rozpoznawalny na całym świecie, statua ,,Matka Ojczyzna Wzywa" pod każdym względem nas urzekła wielkością. Ma 85m wysokości. Dla porównania, Statua Wolności 45m. Urzekła nas nie tylko swą wielkością, ale także znaczeniem historycznym i atmosferą jaka tam panuje.Chciałbym pochwalić cały zespół, który jak zwykle stanął na wysokości zadania. Łukasz Bieroński –mechanik , Paulina Sudoł –logistyk, Sebastian Markowski –kamera .

PS, JS

Numery kont bankowych:

Opłata za śmieci: 

68 8520 0007 2003 0029 4018 0019

Pozostałe podatki: 

69 8520 0007 2003 0029 4018 0001

ZGK - opłata za wodę i ścieki: 

64 8520 0007 2003 3000 3091 0001

Wpłać podatek lub opłatę on-line

Projekty realizowane z Funduszy Europejskich

ue1

dofinansowanie polska

Dofinansowanie z budżetu państwa lub z państwowych funduszy celowych.

infolinie pomoc

flaga ua

gis

Mapa gminy

tvs logo bottom

FPWS logo m

akademia przedsiębiorczości

Akademia Przedsiębiorczości

bip

logotekstura bez tła

czyste powietrze logo